Dziadkowe łóżko.

avatar użytkownika jwp

 

 

A właściwie jedno babci, a drugie dziadka.

Co tam jakieś pierdoły o łóżkach wypisujecie ?  zakrzyknie jeden z drugim. Co to ma do rzeczy ?

Ano wiele, wiele do rzeczy, tym bardziej do wspólnych. Lata co prawda osłabiają często wzrok, ale stwarzają nam lepszą perspektywę i tło do oceny ludzi, zachowań i wszystkiego co z tym związane. Widzimy jakby więcej i ostrzej, przez pryzmat doświadczeń, serca i duszy. A może tak było dawniej ?, może teraz coraz mniej jest ludzi widzących.

Ot takie łóżko, właściwie solidne łoże z litego drewna. Skrzynia na siennik zawarta między wyższym wezgłowiem, a nieco mniejszym jego odpowiednikiem u stóp. Solidna konstrukcja, nierzadko jednak niepozbawiona artystycznych zapędów stolarza. Za dnia pięknie zasłane, nie do siadania, ni do krótkiej drzemki, temu służyła np. kozetka. Jak wskazuje zresztą francuskie znaczenie nazwy - pogawędka. Był też zapiecek, tam drzewiej dzieciaki spały smacznie otulone ciepłem z pieca. Każdy mebel miał swoje znaczenie użytkowe, obostrzone jednak nie tylko funkcjonalności, a i przypisaną rolą.

W wiejskim domu moich dziadków, niebogatym wprawdzie, nieotynkowanym, z dwoma izbami wykończonymi wapnem, a dwoma gospodarskimi, stały w sypialni dwa spore łóżka. Zsunięte. Po jednej ich stronie szafa kryła odświętne stroje, garnitury dziadka, kolorowe spódnice i zdobny kubraczek babci z owczego kożucha. Chusty, zapaski, krawaty i koszule. Zapomniane już dzisiaj „ustrojstwa” do skarpet, rękawów, pończoch. Podwiązki utrzymujące pończochy, a gdy biednej gumki od wek. Misterna srebrna spinka do krawata, nakrycia głowy na wszystkie pory roku. Eleganckie wiosną i latem, a jesienią i zimą praktyczne. Prawdziwe kapelusze i piękne chusty.

Buty stały grzecznie w sieni, dumnie nadęte prawidłami. A za nimi w komodzie zawsze gotowi ich oprawcy: pasta, szczotka do jej nakładania, szmatka do glancu i szczotka do ostatecznego połysku. Do pasty brązowej osobnej, do czarnej osobne. Inne szuflady skrywała rzeczy dzisiaj zapomniane, nieobecne. Wróćmy jednak do łóżka. To ważne miejsce. Tam się często zaczyna i kończy życie. Daje odpoczynek strudzonym członkom, bywa klęcznikiem do modlitwy, a i zapisuje skrzętnie chwile namiętności, nasze łzy i śmiech baraszkujących dziatków. Nie mylić z dziadkami, choć im niczego nie odmawiam.

Taki siennik, niby przeżytek. Trzeba go było wymieniać gdy znękany naszym moszczeniem się odchodził na emeryturę. Słoma została spalona razem ze swoimi mieszkańcami, a nowy, choć potrafił ukłuć, obejmował nas czule do snu. Dziadek praktycznie ganił brzdące za konkurs skoków na łóżku. Od tego było siano w stodole, należało tylko uważać na widły. To wielkie, podwójne łóżko mieściło nierzadko całą rodzinę. Zauważcie też, że dawniej łóżka miały wysokie nogi. To było dość praktyczne. I posprzątać można było częściej niż teraz. I dziecka się skrywały po takim łóżkiem w zabawach, a i miejsce było na nocnik było.

Gdy piec już zamarł późną nocą, łóżko trzymało ciepło. Rankiem, gdy je opuścili nocni lokatorzy, następowało skrzętne ścielenie, specjalistkami były babcie. One układały piramidy ze zdobnych poduszek na ciężkiej kapie. Królestwo piernatów sięgało sufitu. Naprzeciw łóżek stał zwykle stolik z szufladką, a nad nim na ścianie wisiał zegar z kurantem. I o dziwo jego godzinki nie rozrywały wiejskiej ciszy okraszonej psimi dialogami. Bo sen był głęboki, choć czujny. Przywykły do swojskich dźwięków, a wyczulony na obce i złowrogie.

W szufladce staranie spięte listy od dzieci w mieście i od brata na emigracji. Ważne wycinki z gazet i pozornie nic nie znaczące drobiazgi. A nad stolikiem tani landszadfcik  i zdjęcia z wojska. Polskiego Wojska. Legionowe, z Korpusu Ochrony Pogranicz. Z partyzantki i Armii Andersa. Był czas, gdy nie powinny wisieć na ścianie. Ale  były ta, do sypialni nie miał wstępu ni milicjant, ni sekretarz. W rogu pod oknem owa dzienna kozetka. Tam się gazety czytało i słusznie drzemało po pracy i sytym, choć często skromnym obiedzie. A przy kozetce stare radio z „magicznym okiem” na nakastliku. Dostawca wieści, tych oficjalnych i tych niepoprawnych z „Wolnej Europy”. Solidne w skrzyni z drewna, z wysuwanym gramofonem na ciężkie czarne krążki. A na nich polska muzyka. Rozrywkowa i patriotyczna. Nie jakieś tam globalne gwiazdy. A na co dzień w zależności od okoliczności przyrody i świąt: kolędnicy, wiejska zabawa lub wesele. Albo takie tam pitu-pitu na skrzypkach ojca. Głęboka studzienka, poprzez nierzadko sprośne przyśpiewki, do pieśni patriotycznych płynących ze schrypniętych gardeł. Przepłukanych domową nalewką babuni lub strun nastrojonych siwuchą dziadka. To już w kuchni, na werandzie lub w sadzie.

To piękne polskie słowo jest dziś zapomniane, często zastępuje się je pojęciem ogród. Tak jak te łóżka, szafy i komody. Masywne rękodzieła miejscowych rzemieślników wyparła praktyczna tandeta. Składane wersalki w blokach, a w willach „kalwaryjskie sypialnie”, koszmarki rodem z Dynastii. Ktoż zresztą się gości w owych willach ? To nie dworki i pałace, to nędzne namiastki polskiej kultury. Tamte kryły tradycję i kulturę. Z tego powodu, zgodnie z barbarzyńską tradycją, były plądrowane i palone. Podobnie jak wioski. Byle tyle zniszczyć małe i większe gniazda polskości. Zniszczyć schronienie, pamiątki, każdą mniejszą i większą rzecz będąca świadectwem i drogowskazem. To co kryło obyczaje i polską duszę. To szeroki i ważny temat, jak Bóg da, to do niego wrócę.

Ciekawy był układ „Polskiego Domu”, dość praktyczny i podobny do np. angielskich. W Polsce wejście do sieni, taki przedpokój, nie do końca. Bo z sieni „Domu Polskiego” z dwoma gankami wchodziło się do kuchni. Tam i w innych pomieszczeniach, za wyjątkiem sypialni toczyło się dzienne życie. Sypialnia niejako była zakończeniem dnia. Dwa ganki, dwie sienie, cztery izby. Przejście przez wszystkie. Strażacy nie mieli by zastrzeżeń do braku wyjścia ewakuacyjnego. A i dla praktyki wojennej przydatne. Można było czmychnąć. Często główne wejście od drogi. Tam się na ganku siedziało by obserwować co się we wsi dzieje. U nas jednak ważniejszy był ganek od ogrodu. I od niego się wchodziło w prawo do kuchni, a w lewo do izb gospodarczych. Nie było to typowe wiejskie gospodarstwo. Dziadek przez wiele lat prowadził sklepik. Szwajc., mydło i powidło. Stąd też pozostało wiele cennych pamiątek. Waga z odważnikami. Różne miarki, jakieś dziwne przedmioty, mało kto pamięta ich zastosowanie.

Wieczorem do sieni wstawiano wiadro, na mniejszą potrzebę. By drzwi do „fortecy” nie otwierać i w mrok nie wchodzić. Z tej sieni od strony sadu prowadziły schody na strych. To jednak warte osobnej historii. Tyleż tam było gratów co tajemnic i magii. Kufry Stryjca z Anglii i stare menażki. Dokumenty wszelakie i pajęczyna. Dachówki na zapas i krokwie co dach trzymały.

W kuchni po lewej stronie wiadro z wodą ciągnięte ze studni i garnuszek blaszany do zaczerpnięcia orzeźwienia. Po prawej, po oknem stół. Od wielkiego dzwonu i w niedzielę, letnią porą wystawiany do sadu. A na nim, na lnianym, odświętnym i ręcznie haftowanym obrusie rosół z młodego kogutka, z ziemniakami. Taki wiejski i prawdziwy. Do drugiego dania kompot. Jakże by inaczej. Kompot z owoców i z owocami wyjadanymi łyżeczką z zastawy, często wyglądającej jak zbieranina. A na deser ciasto drożdżowe z jabłkami, bądź ze śliwkami. Z naszego sadu. Danie drugie najczęściej opierało się na mięsie z zupy. Wołowina, nie było wściekłych krów, dzisiaj królują „świnie”. Nie tylko na stole, ale i w życiu. A do tego, znaczy się wołowinki, sos chrzanowy. Bo chrzan rósł gdzie popadnie. A na ziemniaczki omasta, skwarki. Kapustka zasmażana, palce lizać. Ogórcy kwaszone, małosolne, kalafior z ogródka z zasmażką. Jak już tematy kulinarne podnoszę, to muszę napomknąć o pajdzie chleba wiejskiego z pieca ze śmietaną, a jak komu mało było, to i z cukrem. Mleko prawdziwie kwaśne. A desery latem rosły na drzewach. Były w zasięgu ręki, lub uczta w gałęziach i pestki wiśni w brzuchu.

Jak zwykle „krzaczę”, czyli schodzę na manowce głównego wątku. Wracam tedy do kuchni.

Po lewek piec, prawdziwy, z kafli, chlebowy. Przy nim wiaderko jedno z węglem z komórki, a drugie ze szczapami drewna na rozpałkę, I gazety wyczytane na siódmą stronę. Przed piecem blacha i pogrzebacz i szufelka. Blacha by popiół podłogi nie pobrudził, a iskra jej nie wypaliła. Wszystko na swoim miejscu. Po oknem jak wspomniałem stół z widokiem na sad. Były też rabaty pod oknem z malwami i piwoniami. Był ogródek warzywny. Jak pięknie było jeść Boże Dary z takim widokiem w świetle promyków słońca. Śniadać, łyżką odebrać posiłek zapracowany, a wieczorem przy kolacji, w świetle lampy naftowej wsłuchać gawędy dziadka i gderania kumoszek. Na stole kubek dziadka, pękaty, wyszczerbiony. Fajansowy, zdobny różyczkami. Wierny od lat. Większy niż nasze. Bo dziadkowi, głowie rodziny przysługiwała większa porcja i takiż kubek. Rano z kawą zbożową, przy obiedzie kompotierka, a wieczorem herbata, lub prawdziwa kawa. W rogu kredens. Biały i prosty. Z przeszklonymi drzwiczkami z grubego, rżniętego szkła. Niesamowite narzędzie pracy i zasobnik kuchenny. Ileż szufladek i półek. Na jego szczycie zdjęcia w ramkach. Synów i córek, wnuków. Jakaś kartka z Paryża z pozdrowieniami dla Dziadków i kartka od brata z Anglii. W pionie, by rzucić okiem przy posiłku. By być razem.

Kredens miał takie coś, była to wysuwana stolnica. Geniusz stolarza to stworzył, tylko dość nie stabilne toto było. I tak trza stołem podeprzeć, by nie złamać przy wałkowaniu ciasta na makaron. Sami wiecie na jaki makaron, ręcznie robiony. Nie od żadnej „Babci”, co to się marketowi sprzedała. Czego tam nie było w kredensie.  Sztućce i pędzel z włosia, maszynka i żyletki. Nie w jednej szufladzie, każda była innego przeznaczenia. Na rachunki, w jednej różaniec i modlitewnik z zakładkami ze świętych obrazków, a w innej szczotka do ubrania. Z Anglii do brata dziadka, stryja.

Po szufladami póki na statki, choć dom nie marynarza. Chleb na jednej półce graniczył z kaszą i mąką. Kawa i herbata sypana na „górnych” półkach. Kto jeszcze używa cukiernicy, z której nocą dzieci bilansowały jego poziom. Cukier w kostkach to był istny rarytas. Po prawej stronie drzwi do sypialni stało łóżko, takie dyżurne. Jak dzieci i wnuki zjechały na wieś. Tam Babcia i Dziadek tłoczyli się, gdy nam oddali we władanie swoje nocne włości. Tym bardziej, że my jako mieszczuchy nie byliśmy skłonni wstawać po porannym apelu koguta. Gdy my przeciągaliśmy kości, to babcia już karmiła kurki, licząc je. Bo i lis czasem nocą zawitał na ucztę nieproszoną.

A Dziadek jak już się odział, na co dzień nie gorzej niż od święta, to na ganku dumał o świecie. Taki był z niego „wiejski filozof”. Bez roli i gospodarki. Miał swój sklep. Po wojnie pozostały my tylko spacery po wsi i po polach oraz rozmowy. Był jak mąż zaufania. Nie chciał zjeść owoców reformy rolnej. Honor i szacunek dla nie swojej własności nie pozwoliły mu się uwłaszczyć na ziemi dziedzica. Którą hojną ręką rozdawała Władza Ludowa. A Babcia, coż ? I przed wojną i po, miała swoje kurki i chodziła pierwej do Dziedzica, a potem do innych gospodarzy. By jakoś związać ten koniec z końcem, a i by Dziadek pozostał sobą.

To nie koniec mojej historii, historii jakich wiele. Mojej i Waszych Rodzin. Nie zabrałem was jeszcze do sadu, komórki, do ziemianki z warzywami i kwaśnym mlekiem. Nie byliście na moim strychu. Tym na wsi i w mieście. Gdzie wizyty u rodziny, sianokosy i stawianie stodoły. Granda i zaloty na sianie.. Gdzie chabry zrywane rankiem dla jej warkoczy. Mam taki zamiar i Wy winniście go powziąć. Więcej rozmów i zapisków. Nie tylko o polityce. O sprawach naszych, o „Źródle”. O duszy zaklętej w starym żelazku, w babcinym sztambuchu. Stare i pożółkłe zdjęcia warte więcej są niż kolorowe z „debil kamery”. Płyty być może trzeszczały, ale jaką muzyką.

Jest wiele kontekstów, jawi mi się jeden najważniejszy. Gdy śpimy na „dziadowskich łóżkach”, to wiedziemy dziadowskie życie. I takie będzie ono i Polska. Dopóki nie prześpimy się w „Łóżku Dziadka”, nie wypijemy zbożowej kawy i nie obudzimy się ten koszmar będzie trwał. Dla Polski, dla Nas i dla Przyszłych Pokoleń. Tam jest Duch zaklęty. Bo to nie zabobon i świątki. To Nasi Przodkowie i My. Nie dajmy się sformatować do poziomu plastikowych kart. Jak chcemy zagrać, to zagrajmy z młodymi tą kartą. Sami wiecie jaką i mam nadzieję, że dopiszecie więcej niż ja, do tej historii. Prostej jak życie i wybór. Mój, nie bez tego co opisałem.

A teraz z innej beczki.

napisz pierwszy komentarz