♦ Pokorna to ja nigdy nie byłam

avatar użytkownika wielka-solidarnosc.pl
Szkoda, że wszyscy czekaliśmy tak długo, by wreszcie zająć się uporządkowaniem i opracowaniem materiałów, często istniejących jedynie w naszej pamięci, a przecież… minęło 30 lat – mówi Joanna Wierzbicka-Rusiecka, reporterka radiowa, wydawca ogólnopolskiej prasy podziemnej, niezależna publicystka, filmowiec i organizator Międzynarodowego Festiwalu Filmów Przyrodniczych im. Braci Wagów.


Pani syn, Aleksander Rusiecki, był działaczem opozycyjnym już w latach 70. Co miało wpływ na wybór takiej drogi życiowej?

Ja przytoczę tylko jego fraszkę wywieszoną na tablicy ogłoszeń Wydziału Matematyki Uniwersytetu Warszawskiego:

„Ja za Panem mam numerek,
do Gomułki rzekł raz Gierek”.

Możliwe, że to właśnie był początek jego opozycyjnej działalności. Później nieraz dowiadywałam się w telewizji od kolegów, którzy słuchali Wolnej Europy, że Alek znów został zatrzymany. Pytanie raczej do Alka, bo to życiorys na osobny wywiad…

Jak to się stało, że dobrze ustawiona w życiu kobieta – reporterka radiowa, pracownik telewizji polskiej za czasów osławionego prezesa Sokorskiego, reżyser filmowy rzuciła wszystko i tłukła się pociągami, autobusami, pieszo od więzienia od więzienia? Jeśli dobrze policzyłem, to miała Pani bez mała 100 widzeń! Co się stało, ze znalazła się Pani wśród niepokornych?



To zbyt duży skrót. Pokorna to ja nigdy nie byłam, skoro wyleciałam z sześciu średnich szkół – wszystkich, jakie w latach powojennych istniały w Trójmieście. Toteż nie należy się dziwić, że wyleciałam i z Polskiego Radia, gdzie rozpoczęłam pracę w wieku lat 18, będąc studentką slawistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Dość szybko przeszłam kilka szczebli kariery – od gońca po sekretarza odpowiedzialnego audycji „Z kraju i ze świata”. Potem umówiłam się na randkę w Pekinie, pod bramą Tian’anmen z pewnym dżentelmenem ze Szwajcarii, a osławiony prezes Sokorski, który świetnie rozumiał takie historie, wysłał mnie do tego Pekinu na dziennikarską wymianę. Po drodze zatrzymałam się przez pewien czas w Moskwie, gdzie mam po mojej mamie, Rosjance, liczną rodzinę, oraz jeszcze dłużej w Mongolii, gdzie polubiłam zarówno ten naród, jak i wielbłądy. Wreszcie dostałam list od dżentelmena, komunisty szwajcarskiego zresztą (bo i tacy bywali), że już dłużej nie może czekać, bo koszty są bardzo wysokie. Wtedy przestałam się spieszyć. Po Chinach podróżowałam kilka miesięcy. O żadnej wymianie prezes chińskiego radia nie wspominał, ale przyjmowali mnie grzecznie, nawet byli uprzejmi wykasować z moich taśm co ciekawsze nagrania. Wreszcie zaokrętowałam się na dziesięciotysięcznik m/s Sikorski, by odbyć dwumiesięczną podróż powrotną. Na statku poznałam reportera – nazwijmy go „M” – którego w daleką podróż wysłała „Polityka”. W dzień podziwiałam ocean, wieczorem Krzyż Południa, a później zabierałam się do pisanie artykułów dla prasy, głównie młodzieżowej, a także moich przyszłych korespondencji radiowych.


W Amsterdamie odwiedził nasz statek elegancki starszy pan, a kolega „M” szepnął mi, że to jest Jerzy Giedroyć, którego on właśnie tu zaprosił. Spytał mnie też, czy nie mam nic przeciwko temu, żeby pożyczyć panu Giedroyciowi do przeczytania mój artykuł. Więc pożyczyłam. W tym miejscu muszę dodać, iż nie wierzę, że śp. Jerzy Giedroyć byłby zdolny popełnić moralne nadużycie, drukując w paryskiej „Kulturze” artykuł wypożyczony mu tylko do przeczytania. Sądzę też, że nie miał pojęcia, iż to ja byłam autorką artykułu. Chodziliśmy później we trójkę po pięknym Amsterdamie, ale artykuł był przekazany nie przy mnie. Dodajmy, że uważałam wtedy – a i dziś tak uważam – iż nie jest czynem moralnym udać się w piękną półroczną podróż za pieniądze Polskiego Radia po to, by podarować lub sprzedać swój artykuł paryskiej „Kulturze”. Nie sądzę też, że kiedykolwiek byłam taką idiotką, by jednocześnie przekazać to, co napisałam, i Giedroyciowi, i redaktorowi młodzieżowego tygodnika w Polsce.


Burza rozpętała się bowiem, gdy mój tekst, dość krytyczny zresztą wobec komunistycznych Chin, równocześnie zamieścili dwaj tak odmienni wydawcy. Wezwano mnie na przesłuchanie na Rakowiecką. Kolega „M” prosił, bym niczego nie mówiła, bo on jest w partii i wywalą go z roboty, a ma przecież małe dzieci. Obiecałam i nie powiedziałam. Pouczona przez pewnego AK-owca podpisałam się na protokole u dołu jak mi kazano, lecz pustą część kartki przekreśliłam, by nic nie mogli mi dopisać. Z ust leciała mi krew.
Kolega „M” przyznał się. – A co mogłem zrobić, gdy mi powiedzieli, że takiego to dnia, w lutym 1959 r. na Rembrandtplajt w Amsterdamie spotkałem się z Giedroyciem? Do czego się przyznał, nie mówił. Potem pracował w jakiejś spółdzielni, za przekręty poszedł siedzieć i został, jak słyszałam, więziennym kapusiem.
Sokorski zaś zachował się pięknie. – Ty smarkata idiotko, powiedz mnie i tylko mnie całą prawdę. Będę cię bronił, ale muszę wiedzieć, jak to było. Milczałam. Wyleciałam z roboty, w gmachu KC PZPR szef wydziału prasy, Starewicz, wrzeszczał: Krzyżyk na waszej, obywatelko, karierze! Już nigdy nic nie napiszecie. Macie do-ży-wo-tni zakaz publikacji!


Mamie nic nie powiedziałam. W domu było dwoje malutkich dzieci, mąż na stypendium w Londynie, więc lepiej, żeby o niczym nie wiedział. Chodziłam po domach do prania – pralki były jeszcze rzadkością.
Szef Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Chińskiej, pan Sokołowski (przykro mi, że nie pamiętam imienia) zaproponował mi napisanie artykułu. Powiedziałam, że mam zakaz.
- Ale gadać możesz?
- Chyba tak…
- No to jedź w trasę. Zdjęcia z Chin masz? Slajdy?
- Mam.
- No, więc jedź. Jutro dostaniesz adresy.
Po kilku miesiącach dał mi etat w redakcji Biuletynu Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Chińskiej. Wkrótce wysłał mnie do Ireny Groszowej, redaktor naczelnej „Gromady – Rolnika Polskiego”.
- Śmieszne – powiedziała. – Dożywotni zakaz? Pół roku wystarczy!
Szło mi nie najlepiej, nie znałam się na sprawach wsi… Wkrótce zaczęłam pisywać również do miesięcznika „Widnokręgi”, także pod własnym nazwiskiem. Szef „Widnokręgów” spytał:
- Gdzie ty chciałabyś pracować?
- W telewizji, oczywiście!
Jego przyjaciółka obrugała mnie: – Jak mogłaś! On chciał dać ci etat a teraz się wściekł!
Ale traf chciał, że tenże pan wkrótce został dość dużą figurą w telewizji.
Powiedział: – Wymyśl sobie coś fajnego, ale z dala od tematów społecznych czy politycznych, no i nie pod własnym nazwiskiem i bez etatu.


Wymyśliłam program krajoznawczo-turystyczny „TRAMP” (skrót od „Turystyka Relaksowa Arcykwalifikowana Masohistyczno – Perwersyjna”). To był raj. Czasem pojawiał się w telewizji Sokorski, ja uciekałam długim korytarzem, a on wołał: – Szybciej, szybciej, bo cię zauważę! Kiedy zaczęłam zdobywać pod własnym nazwiskiem nagrody, najpierw dziennikarskie, potem filmowe, udałam się do ówczesnego szefa TV, Bębenka, i opowiedziałam mu swoje dzieje.
- No wiesz co? Przestańmy się wygłupiać, bo jeszcze oberwiemy. Jak ty się więc nazywasz? Wierzbicka? Świetnie, Wierzbickich pełno w tym kraju.


W roku 1979, po dwudziestu latach, dostałam etat i po raz drugi w życiu wyjechałam za granicę, na wycieczkę dziennikarską Węgry – Rumunia – Bułgaria. Kożuchy bułgarskie były w modzie, o czym dowiedziałam się już w drodze i nie miałam żadnego towaru. Ale życie było piękne, chociaż już wtedy wiedziałam, co to jest komuna i wiedziałam też, że ratowali mnie właśnie komuniści. A potem miałam – jak pan policzył – tych prawie 100 widzeń. Mogłam sobie jeździć. Do telewizji, póki co, wstępu nie miałam.


Wiadomo, że rodziny internowanych były inwigilowane, przesłuchiwane i zatrzymywane. Utrudniano im uzyskanie widzeń, rewidowano – nawet bardzo szczegółowo. Czy i Panią spotkały z tego powodu „kłopoty”?

Inwigilowano – tak (ogony, wysiadywanie na ławce przed moim mieszkaniem itp.). Utrudnianie widzeń – niekiedy i przeważnie wszystkim naraz, np. po pobiciu internowanych w Iławie w marcu 1982. Rewidowano wszystkich wchodzących i wychodzących – czy dokładnie? Zależy, kto i kogo rewidował. Znacznie gorsze były w moim wypadku rozpuszczane pogłoski, iż jestem oficerem bezpieki. Wiedziałam, kto to robił: Sławomir Miastowski z SB, mój kierownik produkcji, delegowany do mojej ekipy dla nawiązania bliższego kontaktu z Alkiem, który był współpracownikiem KOR-u. Moja ekipa realizująca filmy przyrodnicze nad Biebrzą mieszkała we wsi Budy, w chacie będącej własnością Alka, który nas często odwiedzał. O tym, kim jest Miastowski, powiedział mi dyrektor Poltelu, czyli telewizyjnej wytwórni filmowej. Na szczęście w moją rzekomą pracę w SB nie uwierzyli ani ludzie bezpośrednio ze mną związani, ani też szerokie grono internowanych (poza dwoma osobami na samym początku i na bardzo krótko).

Niestety, później (rok 84 bodaj, a potem 86) wysoko postawione osoby z konspiracji, ilekroć chciały przejąć moje struktury i pisma, chętnie wracały do tej wersji. Może wreszcie niektórzy sami w to uwierzyli? Pan Zbigniew Romaszewski, który wielokrotnie bywał u mnie w domu, kiedy tuż obok wisiały plakaty obiecujące wysoką nagrodę za pomoc w ujęciu go, przed salą sądową, w której właśnie odczytywano mi wyrok, opowiadał, że jestem z bezpieki i zapewne wkrótce znajdę się za granicą.

Jeszcze po przemianach ustrojowych byli ludzie, którzy rzucali mi to w twarz. Dlatego teraz, skoro nie potrafiliśmy zrobić tego, co zrobił w NRD pastor Gauk, i pozwoliliśmy niszczyć – uzupełniać – uszczuplać teczki, będę bronić każdego, kogo spotka takie nieudokumentowane oskarżenie. Bo wiem, jak czuje się człowiek, gdy dowiaduje się, że jest z bezpieki. Stałam przed lustrem: Czy to ja? Czy mi się coś przyśniło? Czy już skoczyć z szóstego piętra? Czy, do jasnej cholery, robić swoje! Kto ma mi prawo zabraniać? I udało mi się wybrać tę wersję. Pomogły mi w tym grypsy internowanych: co się stało – pisali – że SKRÓT (było to pismo dla internowanych) nie wychodzi? A my czekamy!

Pod koniec września 1982 r. odwiedziła Pani w Uhercach syna. Po wyjściu za bramę, w drodze do miasta (była to droga łącząca więzienie z kościołem), minęła Pani nieznajomego mężczyznę, któremu bez wahania dyskretnie przekazała jakiś pakiecik. Po chwili dogonili Panią SB-cy i zatrzymali. Co było w tym pakieciku, komu go Pani przekazała i jak dalej potoczyły się Pani losy w tym dniu?

Jest to ciekawa opowieść, gdyż dowodzi, jak zawodna jest nasza pamięć. Ten epizod tak właśnie zapamiętał Michał Stręk. W końcu zresztą to wydarzenie zaowocowało utworzeniem kanału przerzutowego bibuły z Warszawy do Rzeszowa w latach 1983-1986. Ja to zapamiętałam trochę inaczej – było tak:

Uherce, słoneczna niedziela 10 października. „Kipisz” po widzeniu trwa długo. Jeszcze raz przetrząsają mi paczkę dla Alka, a także moją siatkę na zakupy, sporych rozmiarów torebkę, kieszenie, a ja szczebioczę, jak słodka idiotka, by odwrócić ich uwagę, by nie zauważyli, jak robiąc bałagan, przerzucam tam i z powrotem różne rzeczy, których nie powinni zauważyć, by w końcu trafiły na właściwe miejsce – jedne do paczki, inne do mojej kraciastej siatki, jakich się wtedy używało. Udało się! Z lekkim sercem opuszczam więzienie. Przed bramą nie ma już ludzi. Chyba wychodzę ostatnia. Nagle za mną miarowy tupot ciężkich butów. Przede mną, w perspektywie ulicy – gazik i majaczące przez szybę psie pyski. No więc tak, idiotko, rzeczywiście ci się udało…

Ale oto ulicą w moją stronę idzie człowiek. Wszystko trwa sekundy. Chyba nigdy (może tylko raz, lecąc z lawiną) nie myślałam tak szybko: człowiek jest wysoki, trzyma się prosto. Idzie sprężystym krokiem. To jest człowiek gór. A więc pomoże. Widzę już jego twarz i nie mam wątpliwości: jest spokojny, lekko się uśmiecha, chociaż musi przecież orientować się w sytuacji. Mówię dość głośno, by tamci słyszeli: „No wiesz, gdzie się podziałeś? Spieszę się, a tu te twoje zakupy, weź je nareszcie” – i podaję mu siatkę. „Dzięki. Cześć!”. Wszystko w marszu, jeszcze tylko pospieszny uścisk ręki.
Do dziś nie rozumiem, jak to się stało, że jego nie zwinęli wraz ze mną. Zgłupieli, dali się nabrać, czy nie chcieli brać mnie przy świadku? Znów przystaję, udaję, że poprawiam sznurowadło. Daję mu czas, by się oddalił.

„Pozwólcie, obywatelko, z nami!” Po chwili siedzę w gaziku, po obu stronach, tuż przy uszach mam dyszące pyski bez kagańców i dwóch mundurowych trzymających psy za obroże. Trwa drobiazgowe przeszukanie mojej torebki i kieszeni mojej kurtki. A mnie się gęba nie zamyka: „Jakie piękne pieski, czy mogę pogłaskać? Dlaczego nie? One nie mogą być złe. Takie zadbane, wyczesane… To pan się nimi opiekuje? Od razu widać, że pan je lubi. Bo w Iławie, gdzie przedtem siedział mój syn, to psy były strasznie zaniedbane. Takie skudłacone, a chude! Pewnie kapitan Prejs nie kazał dbać o nie” (kpt. Prejsa jakoś szczególnie nie polubiłam, jak się tylko zdarzała okazja, łgałam jak z nut, by mu plecy obrobić).
W końcu zabierają mi kartkę papieru zabazgraną podczas widzenia, z której i tak nic nie rozumieją. Wysiadając życzę im dobrej drogi. „O, to, to… – mówi jeden – te drogi to czas ponaprawiać”. I jakby naraz wszyscy poczuli ulgę.

Nie pamiętam, gdzie go spotkałam i odzyskałam swoje „zakupy”. Wiem tylko, że wracając do Warszawy, wiedziałam już, że mieszka w Rzeszowie, że nazywa się Michał Stręk, że jest GOPR-owcem. Zapamiętaliśmy nasze adresy. Nieostrożność? Nie w tym wypadku. Może to była intuicja, a może połączyły nas góry, chociaż wtedy nie mówiliśmy o tym. Później w Rzeszowie poznałam Elżbietę, żonę Michała. Miałam tam sporo udanych spotkań, nowych kontaktów – myślę, że wszystko zainicjował Michał – i kilka wędrówek po mieście z Elżbietą. (…) Współpracowaliśmy ze sobą do końca. Michał bardzo rozwinął siatkę AI „S”, a potem KAT-a.
[„Internowani w Uhercach II”, wspomnienia Joanny Wierzbickiej-Rusieckiej „Ratownik”, str. 460 - 461, Andrzej i Maria Perlakowie, IPN Wrocław]

I do dziś każde z nas upiera się przy swojej wersji! Obie są zresztą fajne…

Z obozu w Uhercach przenosiła Pani różne materiały – grypsy, pisma do władz, druki i pamiątki. Jak Pani to robiła, że udawało się wynosić?

Warto zauważyć, że były różne obozy. Ze znanych mi najłagodniejszy był Nowy Łupków. Widzenia odbywały się na wielkim trawniku, nikt nas specjalnie nie pilnował, a kipisz, jeśli był, to bardzo pobieżny. Znane są mi także inne fakty, które wskazują, że naczelnik tego więzienia był po prostu porządnym człowiekiem. Żałuję, że nie znam jego nazwiska. Potwierdza to moją tezę, że nie mundur hańbi człowieka, lecz człowiek może zhańbić mundur. W stanie wojennym spotkałam kilkunastu ludzi ze Służby Więziennej i z milicji, którzy, niekiedy narażając życie, swoje mundury uchronili przed zhańbieniem.

Najgorszym więzieniem była Iława. I właśnie tam, w groźnych początkach stanu wojennego, pomagało internowanym i nam co najmniej trzech funkcjonariuszy SW. Jeden z nich – odznaczony z naszej inicjatywy Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski – jest bardzo bliskim mi człowiekiem. Starszy sierżant Andrzej Deptuła, bo o nim mowa, był także bohaterem mojego filmu „Krwawa Iława”, który zrealizowałam zaraz po powrocie do telewizji w grudniu 1989. Ten film stał się pierwszym „półkownikiem” w demokracji i przeleżał na półkach 22 lata. Wreszcie wyemitował go Kanał Historia, nie wiedząc zresztą, że to premierowa emisja. A zatrzymała film pewna pani, która potrafiła zdobyć w TV pozycję głównej opozycjonistki i solidarnościowej wyroczni. Powiedziała po prostu: Po co drażnić ubeków?

Bardzo szybko przyłączyła się Pani do konspiracji wolnościowej, która zorganizowała się wokół obozu w Uhercach. Proszę opowiedzieć o siatkach, metodach, systemach kontaktów. Jak i na czym drukowaliście?

Nie bardzo wiem, w jaki sposób wokół obozu w Uhercach organizowała się konspiracja. Ja po prostu, widząc, że internowanie już się kończy, rozumiałam, że kończy się epoka żon, matek i sióstr, że teraz do akcji wkroczą byli internowani. I że zamiast SKRÓT-u (pismo dla internowanych, III – XII ’82, 17 numerów) trzeba zrobić coś innego. Korespondentów już miałam – tych samych, którzy siedząc w internatach pisali do SKRÓT-u. Alek podsunął mi myśl, że powinna to być agencja informacyjna. Nie pismo, lecz właśnie agencja – źródło informacji dla podziemnej prasy. Miało to sens. Prasa drugiego obiegu obfitowała w materiały z Warszawy, Nowej Huty i Krakowa, Gdańska, Katowic i Łodzi, jednak już rzadziej w Warszawie można było poczytać o Szczecinie. Ale kto słyszał, co się dzieje w Nysie, Otmuchowie, Grajewie czy wręcz w Kuligach – wiosce nad rzeczką Jegrznią? I tak powstała AI „S” (Agencja Informacyjna „Solidarności”).

Andrzej Perlak (z obozu Uherce) i Jerzy Węglarski (z obozu Kielce-Piaski) nauczyli nas druku metodą więzienną. Nas, to znaczy kilka osób, które robiły ze mną SKRÓT: matematyczka Basia i geodetka Alka, i paru chłopców z Siedlec – historyków i uczniów szkół średnich. To świetna metoda. Drukarnia składała się z metalowej ramki, która mogła udawać prymitywną ramkę do fotografii i z rakli udającej przyrząd do mycia okna. Potrzebna była jeszcze cienka folia, trudna wtedy do zdobycia, i papier ścierny. Pisząc na maszynie na cienkiej folii ułożonej na papierze ściernym uzyskuje się matrycę. Farbę gotowaliśmy sami.

Co do kontaktów, to stały się one trudniejsze. Wszystko przewalało się przez moje niewielki mieszkanie, a chłopcy byli bardziej uciążliwi niż dziewczyny. Kłęby dymu unosiły się w powietrzu, a oni często zapominali, że ja też muszę gdzieś spać.

Po pierwszym, trudnym i mało bezpiecznym okresie, wszystko się unormowało. Korespondenci i ich łącznicy pojawiali się dwa razy w miesiącu u mnie w domu. Można było uzupełnić jeszcze, a przede wszystkim odczytać, nagryzmolone na skrawku papieru informacje. Odwiedzenie Alka – kolegi z „internatu” – też niekoniecznie musiało się źle skończyć. Drukowaliśmy w Warszawie, Siedlcach, Grajewie, Łodzi, Lidzbarku Warmińskim i Olsztynie. Przewiezienie drukarni nie sprawiało kłopotu. Czasem jechałam ja sama, bądź z kimś, a czasem ktoś inny. Drukowanie w różnych miastach było też nauką druku, tą mozolną, ale najbezpieczniejszą z możliwych metodą.

Przykładem siatki powstałej na bazie kontaktów z ośrodkiem w Uhercach była Agencja Informacyjna „Solidarność” (AI „S”)…

Po pewnym czasie niezakłóconej pracy AI „S”, Zofia Romaszewska zaproponowała mi dwie osoby do pomocy. Ja od tej chwili miałam zajmować się tylko pisaniem i redagowaniem. Bardzo szybko i sprawnie owa para odizolowała mnie od wszystkich i wszystkiego, potem zaczęły się nieuzgodnione ze mną dodruki, aż wreszcie zawiadomiono mnie, iż będzie dwumiesięczna przerwa w wydawaniu (biuletyn wychodził co 2 tygodnie). Moi pomocnicy rzekomo mieli wyjechać na długi urlop. Wiedziałam, że to jest nieprawda, gdyż jedno z nich właśnie otrzymało pracę etatową. Było dla mnie jasne, że AI „S” będzie dalej wychodził, lecz beze mnie. Nie zgodziłam się, skrzyknęłam swą dawną drużynę i kolejny numer ukazał się w terminie.

Wkrótce potem mój niedawny pomocnik Jarosław Kosiński został aresztowany. Aresztowany parę dni wcześniej w Bielsku-Białej Antoni Bobowski miał piękny kalendarzyk, gdzie zapisane były wszystkie kontakty, nazwiska, funkcje itp. Jarek Kosiński zajmował w tym kalendarzyku poczesne miejsce. Ale, choć z tą informacją z Bielska-Białej przyjechał do Warszawy Maciej Faflak, pani Romaszewska i jej otoczenie uznało, że to ja wsypałam Jarka, „bo przecież jestem z bezpieki”. Poszły w ruch ulotki. Trzeba było zlikwidować AI „S” (IV ’83 – VII ’84, 28 numerów). Przerwa w działalności wydawniczej trwała, o ile pamiętam, 3 miesiące.

Warto jeszcze dodać, że z AI „S”-em współpracowała także Katarzyna Błaszkowska z Warszawy, plastyczka zatrudniona w Muzeum Geologicznym. Nie pamiętam, kto nas zetknął. Katarzyna zyskała później ksywkę „Medalionistka” – bezpieka w medalionie zdjętym z jej szyi znalazła kilkadziesiąt „konspiracyjnych” nazwisk i adresów. Po wyjściu z aresztu oskarżyła mnie o jej wpadkę, ponieważ kiedyś usiłowałam jej zabrać ów medalion. Dopięłam jednak tylko tego, że przy mnie wycięła mój adres i nazwisko. Nie wiem też, w jaki sposób właśnie ona poinformowała mnie o pieniądzach przysłanych dla mnie przez Jerzego Giedroycia za „Głosy zza muru” opublikowane przez Instytut Literacki w Paryżu w „Zeszytach Historycznych” (zeszyt 63, 1983 i dalsze). Jerzy Giedroyć nie znał mego nazwiska, bo kolejne części „Głosów zza muru” przesyłał Maciej Kołaczkowski. „Medalionistce” nigdy o tej książce nie wspominałam. Otrzymałam od niej 5 $, co się stało z resztą, nie wiem.

…a następnie KAT – Krajowa Agencja Terenowa. Była Pani organizatorką tych siatek.

KAT założyliśmy wspólnie z Maciejem Faflakiem, wkrótce moim partnerem życiowym, współtwórcą filmów, Międzynarodowego Festiwalu Filmów Przyrodniczych im. Braci Wagów i wszelkich innych przedsięwzięć aż do śmierci na szosie w grudniu 2008 r.

Pierwszy numer KAT-a, drukowany w katowickim mieszkaniu Maćka robiliśmy z Januszem Bargiełem, byłym internowanym, przez którego poznałam Maćka. Dalsze – już sami, ze starym moim zespołem. Podobnie jak AI „S”, KAT miał dużo przedruków w kraju i na Zachodzie, informacje w Wolnej Europie, Głosie Ameryki, BBC. Było to jednak pismo o nieco innym charakterze. Zawierało sporo artykułów publicystycznych autorstwa Janusza Czyża, Krzysztofa Ostapowicza, Macieja Faflaka, Aleksandra Rusieckiego, Wiesława Radłowskiego, Ewy Rook, Andrzeja Zahorskiego i moich. Podobnie jak AI „S”, KAT wydawał także dodatki, m. in. syberyjski pamiętnik ojca Remigiusza Kranca – kapucyna, wspomnienia internowanego matematyka Jerzego Geresza i innych.

Drukowaliśmy nadal w różnych miastach. Sieć kolporterska uległa znacznemu ulepszeniu. I tak np. Andrzej Zahorski zbierał materiały z całego Śląska i dostarczał Maciejowi do mieszkania w Katowicach-Janowie. Michał Stręk przywoził do Warszawy informacje i wydawnictwa rzeszowskie, a odbierał nasze druki. Częściowo finansowaliśmy nasze pismo sami – podobnie, jak ja wcześniej finansowałam SKRÓT i współfinansowałam AI „S”. Parokrotnie wspomógł nas śp. Mirosław Walas, były internowany. 100 $ otrzymaliśmy od rodziców Grzegorza Liese, który wyemigrował do USA. Marek Ostapko, Ukrainiec z Londynu, przekazał nam 300 $ od Mirosława Domińczyka, byłego internowanego z Kielc, który przebywał w USA. Zatrzymałam sobie 5 $, resztę przekazałam Kosińskiemu na wydatki związane z drukiem. Próba odzyskania części tych pieniędzy, przeprowadzona przez Macieja i Bronisława Chełmińskiego (szefa „S” z Grajewa) po wyjściu Kosińskiego z więzienia, zakończyła się awanturą.

KAT wychodził od listopada 1984 r. Numer 15. nosił datę 15 VI 86 r. I tego właśnie dnia zostaliśmy aresztowani w drukarni w Warszawie: Danuta Karczewska z Augustowa, Przemysław Maksymiuk i Witold Bobryk z Siedlec – studenci historii Uniwersytetu Warszawskiego, Adam Maciejczyk, także z Siedlec – uczeń szkoły średniej, Henryk Marchewka – rencista z Gliwic, no i ja. Henryk oberwał od razu, bo połknął karteczkę z jakimś adresem. W śledztwie nikt nie odpowiedział na żadne pytanie, chociaż chłopcy byli bici. Młodszy brat Witka, szesnastoletni Adam Bobryk, pojawił się na rozprawie i zamieścił relację w siedleckiej prasie oraz wydał kolejny numer KAT-a. Tak się właśnie robiło, żeby pokazać, że to nie najważniejsi wpadli i redakcja funkcjonuje nadal. Maciej, który pojawił się w drukarni po towar, kiedy wszyscy poza Witoldem Bobrykiem byli już stamtąd wywiezieni, został zatrzymany w Pałacu Mostowskich na 48 godzin, po czym zabrano mu klucze od mieszkania, kazano jechać do Katowic i zgłosić się w „Pentagonie” [KW MO]. W Katowicach przy pomocy śp. Wernera Kramera, zaprzyjaźnionego dozorcy, wszedł przez okno do mieszkania i wyczyścił je, wywożąc wszystkie materiały do znajomych. Później udał się na komendę. Odwiedziny milicji w jego mieszkaniu nic nie dały. Z braku dowodów Maciej został zwolniony.

Budowała Pani struktury opozycyjne na terenie całego kraju. W jakich miejscowościach Pani działała i z kim? Czy spotkały Panią z tego powodu represje?

Sama rzadko jeździłam w teren, chyba że z drukarnią. Tylko raz byłam zatrzymana po majowej demonstracji w Nowej Hucie w 1985. Złamałam wtedy swoją zasadę, że osoby, zajmujące się wydawaniem prasy czy książek drugiego obiegu, nie powinny chodzić na demonstracje, nosić oporników i układać krzyży z kwiatów. Ale to była Nowa Huta i koledzy z KPN patrzyli na nas ze zdumieniem: Tchórzycie?! No więc poszliśmy z Maćkiem, nieśliśmy transparent i potem nas dorwali.

A z kim pracowałam? O, to długa lista, i to niepełna… [* Publikuję listę p. Joanny w całości, bowiem pewien jestem, że większość z tych ludzi jest nieznana, poza tym lista ta pokazuje olbrzymi zasięg wydawanych pism – red.]

Współpracował z Panią prokurator Stefan Śnieżko, który także był internowany w Uhercach. Na czym polegała ta współpraca i czy w jakiś sposób była kontynuowana w latach 1990-2000, kiedy to pan Śnieżko był zastępcą prokuratora generalnego?

Współpraca ze Stefanem Śnieżką polegała na wymianie informacji. Znaliśmy się jeszcze w czasach Iławy, od początku siedział razem z Alkiem i nietrudno było się domyśleć, które materiały pochodziły od niego. Później, już po Okrągłym Stole, Stefan wystąpił w filmie „Krwawa Iława” oraz, chyba dwukrotnie, w programach dotyczących polskiego śladu w Bykowni pod Kijowem, gdzie grzebano ludzi zamordowanych w kazamatach Kijowa. W telewizyjnym studio rozmawiał ze Stefanem Maciej Faflak, to on był inicjatorem zawieszenia na sośnie w lasach Bykowni pamiątkowej tablicy i poświęcenia krzyża. W latach 1992 i 93 zrobiliśmy dwa reportaże: „Bykownia” i „Polski Ślad”.


Stefan pozostał naszym przyjacielem do dziś. Ostatnio widzieliśmy się wiosną 2010, kiedy był na organizowanym przeze mnie Międzynarodowym Festiwalu Filmów Przyrodniczych im. Braci Wagów w Tykocinie.

W roku 1986 została Pani aresztowana i skazana na 1,5 roku więzienia. Przebywała Pani między innymi w Areszcie Śledczym na Olszynce Grochowskiej. Jak się Pani udało uruchomić tam wydawanie gazetki „Kamczatka”? Przecież nie miała Pani wokół siebie przyjaznych współwięźniów do pomocy i organizowania działań osłonowych?

Do sprawy przebywałam na dołku, w komisariacie milicji przy ul. Wilczej w Warszawie, a po wyroku siedziałam w Areszcie Śledczym, zwanym „Kamczatką”, na przedmieściach Warszawy na Olszynce Grochowskiej. Stąd tytuł mojej gazetki, niestety pisanej tylko ręcznie, gdyż dość szybko cała nasza grupa opuściła więzienie na mocy amnestii. Nie doczekałam się materiału na matryce i farbę i wydałam wszystkiego trzy numery.

Jasne, że nie miałam do pomocy „oszołomów”, ale miałam przyjazne dziewczyny, które mi pomagały! Najlepsze były te ze starych złodziejskich rodów. Ja pisałam i przepisywałam wielokrotnie „Kamczatkę”, bo widok uparcie i długo piszących złodziejek mógłby wzbudzić czyjeś niepożądane zainteresowanie. Kolportaż w barakach damskich i męskich, plus z własnej inicjatywy dodany jakiś rysunek czy króciutki, niekiedy mało cenzuralny dopisek – to wszystko robiły złodziejki. Przy kolportażu korzystały najchętniej z pomocy więźnia zatrudnionego w bibliotece. Byłam pewna, że one tym niespodziewanym zadaniem tak się cieszą, że mnie nie wsypią. Ponadto były sprytniejsze i ostrożniejsze niż polityczne. Podobnie pomagali internowanym w Iławie młodociani kryminaliści. Przed wyjściem z więzienia dostałam od słynnej „Żaby”, Elżbiety Florkowskiej, zaszczytne imię „Urka”. Z niektórymi widuję się do dziś i darzymy się wzajemnym zaufaniem.


Ciekaw jestem Pani zdania o ludziach internowanych w Uhercach. Czy można powiedzieć, że wytworzyło się tam towarzystwo, które można nazwać elitą internowanych?

Tak, z całą pewnością tak. Oczywiście w Uhercach też były „oszołomy”, ale przecież ich działania także miały sens. Inni starali się uczyć, powstała Wolna Wszechnica Więzienna, znaleźli się wykładowcy z wielu dziedzin. Być może, gdyby posiedzieli jeszcze parę lat, mielibyśmy elitę: klasę polityczną z prawdziwego zdarzenia. Ale dobrze, że wyszli, chociaż źle, że – jak mi się wydaje – większość z nich stanowiła jedynie folklor. Elity były już dawno uzgodnione. Dziś jest wśród nich wielu bezrobotnych, nawet bezdomnych, wpadają w depresję. To ci najwrażliwsi, którzy nie mogą i nie chcą akceptować tego, co się dzieje w naszym kraju. Inni na szczęście zdołali wrócić do swojego zawodu, choć lata przerwy nie wyszły im na dobre.

Gdzie są chłopcy z tamtych lat?

Kiedy już wszyscy powychodzili, poznikały z mego domu ich żony obwieszone paczkami i małymi dziećmi, matki i teściowe, a pojawili się oni sami. Zapanował chaos. Niektórzy chcieli natychmiast coś robić, inni żegnali się – wyjeżdżali za granicę. Często kłócili się. Wreszcie nastał względny porządek. Co dwa tygodnie wychodził AI „S”, potem KAT, później był krótki odpoczynek w więzieniu. A jeszcze później pozostały już tylko z rzadka przywoływane obrazy, jak ze starego fotoplastykonu. Twarze młodych ludzi. (…)

Niektórym się udało. Są kimś w swoich miastach i miasteczkach, mają jakieś pomysły i starają się wcielić je w życie. Lub powrócili do swego zawodu, robią to, co zawsze chcieli i umieli robić. Ich stanowiska może nie są wysokie, ale przecież satysfakcjonujące. I dające możliwość normalnego, w miarę dostatniego – jak na nasze warunki – życia. Inni potracili pracę i praktycznie już jej nie odzyskali. Mając wiele umiejętności, borykają się z życiem. Odrzucony potencjał ludzkich umysłów i rąk. Bezrobotni. Emeryci z groszową emeryturą. Chorzy. Połamane życiorysy, tragedie rodzinne. Są i tacy, którzy zupełnie się pogubili, tkwią wciąż w minionym czasie. Wszyscy czegoś jeszcze próbowali: gazetka, ulotka bodaj. I coś robili. Ale wielu nie znalazło wsparcia. Pozostał niedosyt. (…)

Jak ważne jest mieć swoje środowisko. Człowiek jest zwierzęciem stadnym. W więzieniu byli razem. Organizowali się, bronili siebie nawzajem, działali. Wykopani za bramę musieli w pojedynkę stawić czoła rzeczywistości. Pozostali sami wobec bezpieki, rewizji, braku pracy czy wręcz – zrozumienia tego, co się dzieje.

I dziś żyją wśród nas. Oby nie dotarło to do nas zbyt późno. Wtedy, kiedy być może sami będziemy potrzebowali pomocy. (…) Ale też lista tych, którzy już nie żyją, wydaje się zbyt długa…
[„Internowani w Uhercach II”, wspomnienia Joanny Wierzbickiej-Rusieckiej „Gdzie są chłopcy z tamtych lat”, str. 462 - 463, Andrzej i Maria Perlakowie, IPN Wrocław].


„Są słowa, myśli i uczucia, które potrafią przebić się przez najtęższe mury” – to pani słowa? Dzisiaj mury są inne, trudne do wypatrzenia i trudno do ich zburzenia znaleźć narzędzia. Czy te słowa są nadal aktualne? A może zna Pani inne metody?

Nie, to nie są moje słowa, użyłam tego cytatu, ale nie wiem, skąd… Naprawdę nie pamiętam! Co do ich interpretacji na dziś – ma pan rację, zgadzam się z panem w stu procentach. Tym trudniej się przebić, jeśli mury traktujemy symbolicznie.

Ktoś mi niedawno powiedział, że naszą tożsamość narodową buduje „niepotrzebnie przelana krew. Oby nic takiego już się nie zdarzyło. A nie jest łatwo zmienić naszą mentalność, oderwać się od romantycznej a tragicznej historii, myśleć kategoriami konsumpcji-reklamy-dóbr materialnych.

Czy nasze pokolenia – moje i pana, Alka i waszych kolegów, są do tego zdolne? Dla mnie rok wędrówki od więzienia do więzienia wciąż jest najważniejszym rokiem w moim życiu.

* * *

Ponieważ kilku osobom nieźle przyłożyłam, postanowiłam na koniec pochwalić się moją własną głupotą.

Sędzia Buziaczek

Był sobie sędzia Buziaczek, który trafił do Bud w końcu lat 70. Buziaczek, bo do wszystkich mówił „buziaczku kochany”. Przywiózł go do mnie kolega z telewizji Krzysztof Ostapowicz. Buziaczek przyjechał i bardzo mu się te nasze lasy i bagna spodobały. Tylko komarów bał się panicznie. Po prawdzie nazywał się Ryszard Kornecki i lubił, kiedy mówiło się „panie sędzio”, ale jakoś to do jego niewielkiej postury nie pasowało.

Kiedy tylko w stanie wojennym zniesiono obowiązek posiadania przepustki na wyjazd z miejsca zamieszkania, ściągnął do Bud z żoną Ireną, z domu Kapusta, i ze sporym bagażem. Został adwokatem w Grajewie, ale zamieszkał w Budach, w pospiesznie kupionej chałupie, ostatniej, jaka była do nabycia. Buziaczek miał kłopot: z Sądu Najwyższego, gdzie pracował, skierowano go do innego sądu i kazano sądzić „Solidarność”. Ale Buziaczek był sprytny: wziął długie zwolnienie lekarskie i schował się w Budach. W Grajewie bywał rzadko, bo przeważnie pił. Irena, kobieta bystra, jakoś zorientowała się, że u mnie, kiedy z rzadka pojawiam się w Budach, stale się ktoś kręci. Duży ruch można też było zauważyć u mojej sąsiadki Hani Bołbot, której mąż Maciej, pół Włoch po matce, akurat siedział w więzieniu pomówiony o szpiegostwo. Irena uprzedziła nas obie: – Proszę was, nie opowiadajcie nic Buziaczkowi. On po wódce ma długi jęzor, coś gdzieś powie i będą kłopoty.

Buziaczek tymczasem pojechał na parę dni do Grajewa i wrócił z radosną nowiną: pewna panienka wkrótce mu coś urodzi. Z tej radości pił jeszcze więcej. Pewnego dnia spytałam Irenę, co się dzieje w ich warszawskim mieszkaniu przy ul. Czerniakowskiej?
- A nic – powiedziała. – Zamknęłam i wyjechaliśmy. Może chcesz klucze? Dam ci, tylko proszę – ani słowa Buziaczkowi, bo wiesz, jak się upije, to ma długi jęzor… Więc żebyśmy obie nie miały kłopotów.
Na Czerniakowskiej koło ZUS-u było nam wygodnie. Pamiętam wyprawę ze stołem, który był wielki i ciężki, a my nie mieliśmy transportu. Ale drukowało się tam wygodnie i spokojnie, dwa, lub trzy razy.
Potem ja siedziałam, potem wyrzucili mnie z telewizji, potem był Okrągły Stół, potem na jakiś czas przywrócili mnie do pracy, a potem sędzia Buziaczek wraz z żoną Ireną upili się tak strasznie, że oboje spłonęli w swoim mieszkaniu na Czerniakowskiej, z nie pamiętam już czyim stołem i – co gorsza – z psem.

A już zupełnie niedawno, parę miesięcy temu, dowiedziałam się, iż kiedy mnie aresztowano, sędzia Buziaczek wkroczył do naszej chaty na czele SB-ków z Białegostoku i milicji z Trzciannego. Po pobieżnym kipiszu (nic nie znaleźli, bo niczego w Budach nie chowałam) wyprawili sobie imprezę mocno zakrapianą bimbrem, po drodze komuś zapewne zarekwirowanym.

I jakże to? Tacy wytrawni konspiratorzy – toż w Budach kręciło się co najmniej 50% białostockiej konspiracji, no i jeszcze Grajewo, Łomża, Suwałki, Warszawa. I gdzież podział się mój rozumek? Wziął Buziaczek zwolnienie i uciekł? Sędzia Sądu Najwyższego? Nikt go nie ściga przez dobrych siedem lat? Tylko te komary, jedyne jego nieszczęście… I pomyśleć: Budy – te 4 chaty we wsi i 4 na kolonii. A takie zamieszanie!

Żegnaj Buziaczku, przechytrzyłeś mnie. Ale twoja mądra baba przechytrzyła ciebie. Dzięki Ci, Ireno!

Joanna – 15 III 2011 r.

2 komentarze

avatar użytkownika wielka-solidarnosc.pl

1. Joanna Maria Wierzbicka-Rusiecka

Joanna Maria Wierzbicka-Rusiecka, ur. 23 V 1934 w Warszawie. Absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego, Wydz. Filologii Rosyjskiej (1954).

1952-1959 redaktor w Polskim Radiu, zwolniona z pracy z dożywotnim zakazem publikowania za próbę umieszczenia artykułu w paryskiej „Kulturze”; 1959-1960 pracownik Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Chińskiej, w 1960 redaktor „Gromady – Rolnika Polskiego”; 1961-1962 pracowała dorywczo, 1963-1969 zatrudniona w TvP jako Igor Zakrzewski, 1969-1986 reżyser filmów dokumentalnych w TVP pod własnym nazwiskiem, zwolniona z pracy, odwołanie do Sądu Pracy oddalono.

III-XII 1982 współzałożycielka, redaktor i przepisywaczka pisma dla internowanych „Skrót”, organizatorka sieci informacyjnej i kolportażu podziemnych wydawnictw. 1982-1983 zebrała, przepisała, oprac. i wysłała do Paryża przygotowane przez internowanych dokumenty, które ukazały się pod tytułem "Głosy zza muru" w „Zeszytach Historycznych” (nr 62, 63, 65). IV 1983 - VII 1984 założycielka, redaktor, drukarz, organizatorka kolportażu podziemnego pisma „AIS”, X 1984 – VI 1986 współzałożycielka, redaktor, drukarz, organizatorka kolportażu podziemnego pisma „KAT”. 15 VI 1986 aresztowana w czasie drukowania, osadzona w AŚ Olszynce Grochowskiej, opracowała i wydała 2 nr-y podziemnego pisma „Kamczatka”, 23 VI 1986 skazana na 1,5 roku więzienia, 5 VIII 1986 zwolniona na mocy amnestii; 1986-1988 odbudowała sieć informacyjną, zbierała i przepisywała materiały z terenu, przekazywała je zaprzyjaźnionym redakcjom. W 1987 autorka nakręconego w podziemiu filmu o Adamie Bieniu. 1987-1999 współpracowniczka Wytwórni Filmów Oświatowych w Łodzi; w 1988 organizatorka tajnych szkoleń drukarskich w domu nad Biebrzą.

V-VII 1989 współzałożycielka, redaktor pisma Ziemi Grajewskiej „Powiatówka”, w 1989 przywrócona do pracy w TvP, 1989-1992 reżyser, od 1992 realizatorka filmów dokumentalnych, współwłaścicielka Agencji Filmowej Malwa. Członek Stowarzyszenia Filmowców Polskich. 1989-1992 członek „S” Ziemi Grajewskiej. Od 2000 współorganizatorka Międzynarodowego Festiwalu Filmów Przyrodniczych im. Braci Wagów, 2002-2005 Międzynarodowego Forum Ekologicznego Eko Raj.

Odznaczona Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (2009).

Anna Grażyna Kister
Encyklopedia Solidarności

http://wielka-solidarnosc.pl

avatar użytkownika Morsik

2. Nowa zakładka na WS

Na stronie http://wielka-solidarność.pl pojawiła się nowa zakładka "ŻYCIORYSY". Zapraszam do współpracy i współtworzenia strony. Nasze życiorysy przemijają... Trzeba je zachować za wszelką cenę.

 Niechlubny udział każdy ma: ten, który milczy, ten, który klaszcze...