Z dedykacją dla Innego Włóczykija

Na peronach powoli gasły wstrętne lampy o kształcie lejków do oleju, wywiało kolejne pociągi nad morze i tłum podróżnych wyraźnie się przerzedzał. A ja – coraz bardziej wściekła – stałam oparta o rower, oparty zaś o jakąś obleśną kafelkową ścianę. Stopy w sandałach unurzane miałam w czarnym błocku. Z sufitu kapała na kierownicę Srebrnego woda albo może jakiś nieznany mi płyn – nie wiem co, bo za ciemno było. Wentylacja fatalna. Ludzie palili bezkarnie papierosy, bo tu się wlepia mandaty czynnym rowerzystom, a palaczom nie. Tfu, tfu – od godziny stałam w tunelu bocznym Wrocławia Głównego (obecnie robiącym za tunel główny), który przypomina kanały, jakie pokonywali czterej pancerni w Berlinie. Tylko wtedy była wojna, a teraz tylko remont dworca.

Na tablicy ogłoszeń nie było nic dla mnie. Numerów peronów nie podają od dawna, bo te zmieniają się zgodnie z rytmem prac. Jak już zwątpiłam, że pociąg wyjeżdżający stąd wg rozkładu obowiązującego na W.G. o 7.35, wg internetu o 7.29, wyjedzie spóźniony o 8.30, udałam się do zastępczego hallu i kas. Sądziłam, że może to wina burzy, która szalała ubiegłej nocy. Ale tam, w kasie dowiedziałam się, ze szynobus do Trzebnicy, który według żółtego rozkładu, którym oplakatowana jest stacja., wyjeżdża z W.G., wcale stąd nie jeździ! O tej porze to on jeździ tylko z Nadodrza. Myślałam, że jestem ślepa albo niewyspana, bo wstałam przed 6. Spojrzałam na rozkład – cholera, jest! Przypomniałam sobie wyszukiwarkę internetową. Jak byk jest. Poszłam do kasy Kolei Dolnośląskich, które obsługują tę linię, a tam pani ze smutkiem stwierdziła, że „oni nie wprowadzają poprawek do rozkładu”. Jest jej przykro i ona doskonale rozumie, co czuję, ale… Dobra, dowiedziałam się, że następny pociąg, po godzinie 10, już jedzie z Głównego, i zapytałam, czy w kasie KD mogę dostać bilet tego przewoźnika. Okazało się, że w kasie KD dostanę bilety PKP, ale KD nie – te sprzedają w pociągu. – O niebiosa… – wstałam wcześnie, sny miewam śmieszne i pełne motywów biegu i skakania z wysokości, ale widocznie mój ostatni sen jeszcze się nie skończył.

Trasa do Trzebnicy  – duma województwa i marszałka. Nadzieja świrów kolejowych, do których należę. Przebój turystyczny powiatu. Dawno nie wpadłam w taką furię, wyrażoną głośnym zastosowaniem wulgaryzmów, i to z oczami utkwionymi w sokistę, bo akurat on mi stanął na drodze.

O 10 pojazd przybył i wystartował w trasę powrotną. Niezbyt szybko, ale za to cicho i bez opóźnień dobił do wiochy parę km przed Trzebnicą. Jak łatwo wprowadziłam rower do wagonu, tak łatwo go wyciągnęłam i śmignęłam 3.5 km na południe, do celu swojej podróży. Emocje jakoś opadły. Pomyślałam, że ostatecznie wolę przygody z pekapem niż komfort jazdy busem w upale. Przypomniała mi się piosenka z kasety „Na kolejowym szlaku”: „Jest stacja gdzieś, maleńka jak kropeczka. (…) W zapachu mięty gorzkim tory śpią”. A jednak lenistwo urzędników kolejowych nie odbiera radości z oglądania z zapartym tchem Ślęży, która z tej perspektywy wygląda jak wielki wulkan górujący nad Wrocławiem.

Po południu siedziałam na rozgrzanym od słońca murku małej stacyjki w Brochocinie. Świerszcze grały zza szyn, w głębi wioski niosło się gromkie „kukuryku”, a nad wysokimi trawami latały stada motyli. W oddali echo powtórzyło ponury bek znajomej maszyny i zza zakrętu wynurzył się kosmiczny pojazd z zółto-czarnym herbem województwa. Siedziałam w czyściutkiej, sprawnej maszynie, w której człowiek – rozmawiając – słyszy swój własny głos. Pasłam oczy widokiem Miasta leżącego w dole, iglicami katedry, św. Michała Archanioła i garnizonowego. I, cholera, złowiłam uchem coś jeszcze, co dodało mi optymizmu. Taka zwykła życzliwość, na kolei niepojęta. Może nie wszystkie miejsca były zajęte, a biznesplan marszałka spełniony. Bo pewnie by się przydało więcej pasażerów. W czasie każdego postoju na stacji konduktorka przystawała przy drzwiach, aż wysiadł ostatni pasażer. A ludzie odwracali się do niej z uśmiechem i dziękowali za bardzo miłą podróż.