Przez Polskę na skos

avatar użytkownika Sosenka

"...I przez całą drogę nie usłyszałem ani jednego jęku, chociaż szłaś w sandałkach" - mruczał zadowolony Inny Włóczykij, siedząc przy oknie w pociągu do Poznania. Dla znoszonych turystycznych sandałów to określenie obraźliwe, ale komplement dla mnie słuszny. Przez tydzień razem z Innym Włóczykijem, który również stał się gościem Ufki, chodziłam po mazruskich wertepach i - czego bym na pewno nie zreazlizowała w pojedynkę - po linii kolejowej.

Ufka stwierdziła, że miejsca u niej jest od jasnej - a jakże - małpy, poza tym ona nikogo nie będzie zmuszać do spania i jedzenia. To właśnie było to. Drugiego dnia poszliśmy od niechcenia na byłą stację kolejową w Węgorzewie, gdzie podziwialiśmy drezynę skonstruowaną z nadwozia samochodu marki Żuk, wspartego na podwoziu lokomotywki. Również od niechcenia weszliśmy na stary nasyp i przeszliśmy 11 kilometrów przez ścierniska, zapadające się podkłady i osty, w sakramenckim upale. Nagle zza zakrętu wyłoniła się ta drezyna, pełna tym razem turystów, więc zdjęłam kapelusz i ukłoniłam się im po staropolsku. My im zdjęcie, oni nam zdjęcie. Była kupa śmiechu. Kiedyśmy natomiast doszli do Kanału Mazurskiego, mina mi zrzedła, bo trzeba było przejść przez most kolejowy, a tam coś mi chrupnęło pod nogami. Uf, przeszłam. Zwiedziliśmy jeszcze zespół hitlerowskich bunkrów i wycieczka skończyła się szczęśliwie - powrotem 12 km ciemnej szosy duszną nocą sierpniową, gdy  na polach w świetle kombajnowych reflektorów człapały sennie sylwetki bocianów.

Po tygodniu należało zacząć wracać już na amen, to znaczy do domu. Nawet nie wiem dlaczego dopiero w Poznaniu podjęłam decyzję, że jadę do Midy. Mida przebywała akurat w Rozwrzeszczanej Chacie na Rozstaju Dróg. Wczoraj Frombork, dziś Mazury, jutro Poznań. - Wiesz, ja chcę zrobić coś nielogicznego - powiedziałam do Innego Włóczykija. I to zrobiłam. W piątek wieczorem siedziałam przy stole w warszawskim domu Midy i Jachoo, słuchając orkiestry na jeden dźwięczny głos, bo Mida śpiewa jak anioł, i jedną gitarę. Dzień był parny i męczący, przegapiłyśmy jeden PKS i dopiero koło północy stanęłyśmy w progach Rozwrzeszczanej Chaty na Podlasiu. Z tej podróży pamiętam tylko tyle, że było bardzo ciemno i dopiero na końcu zamajaczyło światełko w ciepłym drewnianym domu. Rano obudziły mnie znajome hasła: "Juś, juś..." - miauknął ktoś. - "Moje buti, moje buti... Niee... Mnie wciale nie jeś ciepło" - tłumaczył uparcie ten ktoś. - "Panno Ł.!" - zawołał męski głos, zupełnie jak w Łyżeczkowie. Bo rano obudzili się liczni mieszkańcy Wrzeszczącej Chaty. Śpiewali na strychu, tupali bosymi nóżkami po podłodze, huśtali się za szopą ("Eee... ciocia, pomóś"), latali ze strzelbą łowiecką do starego pnia. No, i pryskali się z grubej rury zimną wodą. A kiedy trzeba było przygotować obiad, to w kuchni pracowała sprawnie wieloręczna maszyna krojąco-myjąca. Nocą - muzyce harmonii Stryja K. wtórowały mocnym chórem świerszcze ukryte w gęstwinie sadu. W niedzielę dowiedziałam się za to, gdzie rosną jesionowe grabie dziadka, rozejrzałam się po okolicy, zobaczyłam lasy bogate podobno w torfowiska i zajrzałam do słynnego Horodyszcza (tylko zajrzałam, ale sama wiedza, że tylko 30 km do granicy...). Weszłam do małego drewnianego kościółka. Na cmentarzyku patrzyłam długo na kute żelazne krzyże nad grobem pradziadków Wrzeszczącej Gromady i kamienne nagrobki opisane cyrylicą. Mida pokazywała mi wszystkie te miejsca, a każdy zakątek domu, sadu i wsi miał swoją historię. Mida umiała nazwać każdy przedmiot w domu, i nawet każdy pokój ma tam swoją nazwę. Mieszkańcy - krewniacy, a jednocześnie zgrana paczka podwórkowa, trochę jak w powieści Nizurskiego. Chatę opuściłam już, niestety, w niedzielę wieczorem. Opalona, miejscami spalona, pokiereszowana od krzaków. W portfelu miałam gruby zwitek biletów kolejowych, he, he, wszelkich możliwych wystawców.  Mój 20-litrowy plecaczek pękał w szwach. To, co mieścił w sobie, wystarczyło na dwa tygodnie, ale tak naprawdę wspomogły mnie lumpeksy.  Wrocław - Frombork - Suwałki - Poznań - Warszawa - Biała Podlaska - Warszawa - Wrocław. A przecież jechałam do Fromborka, i tylko na trzy dni.

napisz pierwszy komentarz