Pętla czasu

avatar użytkownika FreeYourMind

Zawrót głowy od sukcesów, a może jakiś wielki przeskok w czasie? Przemówienia Jaruzelskiego niemal codziennie, który zapewnia, że zapewnił Polakom chleb, gaz i prąd dzięki stanowi wojennemu, wielkie sentymenty za peerelem już nie tylko starszego, ale i młodszego pokolenia, czego dowodem jest choćby entuzjastycznie przyjęta przez "GW" powieść prof. I. Iwasiów, a nawet osobiste, wstrząsające relacje co poniektórych pisarzy, stawiających się na miejscu Jaruzelskiego.

Jeśli pominąć zwycięstwo sitw umocowanych od "wieków" w PZPN-ie nad rządem oraz zaczynające się zawirowania finansowe w Polsce, których (jak zapewniał nie tylko znakomity ekonomista światowej klasy Gleb Chlebowski, ale i św. Leszek Balcerowicz, i tylu innych) miało nie być - to... można odnieść wrażenie, że wpadliśmy w jakąś pętlę dziejów albo że koszmar staje się rzeczywistością.

Ci, którzy uważali, że z diabłem da się paktować i że uczta z diabłem nie tylko przekłada się na społeczno-polityczny święty spokój (na zasadzie: teraz wszyscy będą mogli się dorabiać, a nie tylko czerwoni; choć oczywiście chodzi o wszystkich spośród "znajomych królika", nie zaś o przeciętynch zjadaczy chleba), lecz i samego diabła trzyma gdzieś na uboczu w jakiejś norze - dziś mogą sobie na własne oczy zobaczyć, do jak ponura, chora i bezdennie głupia była to filozofia. Właściwie, powiedzmy sobie szczerze, żadna filozofia, tylko zwykłe tchórzostwo przed narodem, który tak wiele od "elit politycznych" nie oczekiwał poza wprowadzeniem mechanizmów typowych dla normalnego zachodniego państwa (nie republiki bananowej) oraz osądzeniem zbrodniarzy, a nie przyznaniem im równych (a niejednokrotnie nadzwyczajnych) praw politycznych i ekonomicznych.

Diabła samym ględzeniem przepędzić się nie da, co wie doskonale każdy porządny egzorcysta, toteż nic dziwnego, że szatanów wielu powracało jak jakaś klątwa raz po raz do władzy i do naszego życia, a dziś jest ich pełno wszędzie i mają się jak najlepiej. Dochodzi nawet do tego, że L. Miller, koszmar z ulicy Wiązów, bez ceregieli włazi na salę sądową w akcie solidarności z największym zdrajcą Polski. Słowo "solidarność" nabrało zresztą już po 1989 r. nowego znaczenia, właśnie w sensie "wielkiego kompromisu ponad podziałami", w myśl którego czerwoni przestali być czerwoni, zbrodniarze zbrodniarzami a złodzieje złodziejami, a wszyscy oni zabrali się wraz z tymi, których wcześniej prześladowali do urządzania nowego "naszego domu". Mówiąc inaczej, pałujący zsolidaryzował się z pałowanym, choć, co warto dodać, temu pałowanemu przyznał, jak czas pokazał raczej drugorzędne miejsce w "nowoczesnym państwie".

 

Ale na tym nie koniec. Oto na poparcie tej koszmarnej wizji świata ruszają literaci i to częstokroć ludzie nie związani z jakimś cholernym PZPR-em. Ja już w paru miejscach stawiałem tezę, że mechanizmy sterujące kulturą wykorzystywane w peerelu zostały przeniesione do kultury postpeerelowskiej. Wiązało się to nie tylko z odpowiednią selekcją "ludzi pióra", zapewniającą salonową promocję politpoprawnym, a "zdrowe" przemilczanie (ewentualnie całkowite wyszydzanie) "niepoprawnym" (nawet, jeśli się ich książki znakomicie sprzedawały, o czym świadczą publikacje W. Łysiaka, np.). ale i tworzenie literatury wedle kanonów przez salon suflowanych. Sporo na ten temat pisało przed laty "Nowe Państwo", wyszydzając tę politpoprawną formułę w następujący sposób: "Wystarczy pisać pięknie, zrozumiale i o holokauście," formułę potwierdzaną po wielokroć przez jury przyznające choćby nagrodę Nike.

Ale i na tym nie koniec (dopiero się rozpędzam :). Pisałem swego czasu, co zresztą uprzejmie przedrukowały potem "Zeszyty Karmelitańskie", że w postkomunizmie po jakimś czasie zaczęła się pojawiać formuła, by tak rzec (choć nie użyłem tego słowa i dziś użyję) jakiegoś neosocrealizmu, tj. sentymentalnego wspominania przez rozmaitych publicystów czasów peerelu i patrzenia na peerel przez pryzmat jego "uroczej siermiężności" (w czym prym wiedli zawsze na czele intelektualnego peletonu, intelektualiści z Czerskiej).

Gdyby jednak tego było mało, to zaczęły się pojawiać neosocrealistyczne dzieła litearackie, w których, jak choćby u E. Redlińskiego ("Krfotok") zaczęto nie tylko gloryfikować peerel, ale i samego Jaruzela z WRON-em. O ile jednak Redlińskiego można wpisywać jeszcze w kontekst peerelowskiej "elity", o tyle prof. prof. S. Chwina czy Iwasiów już nie.   

Zacznijmy od tej ostatniej. "GW" w taki sposób roztkliwia się nad jej najnowszym dziełem:

"dostaliśmy panoramę "polskich losów" o imponującym zakroju czasowym (od lat II wojny światowej po rok 1981), w której historia pisana małym "h" zdecydowanie dominuje nad Historią. Przyglądamy się zwykłym sprawom zwykłych ludzi, którzy, żyjąc w Historii, nie wiedzą, co przeżywają. Nie dlatego, że są ślepi czy nieświadomi. Iwasiów przekonuje, że tak jest zawsze - Historię można dostrzec tylko z ogromnego dystansu. Dlatego obraz Polski Ludowej, jaki wyłania się z "Bambino", jest na wskroś oryginalny. Inaczej niż bodaj wszyscy nasi pisarze szczecińska autorka nie przenosi współczesnych, jakże krytycznych mniemań na temat PRL-u ponad dziesięcioleciami. Jej bohaterowie w latach 50. czy 60. nie wiedzą tego, co wiemy dziś, 20 lat po upadku systemu, i to jest znakomite, nie mówiąc o tym, że jest uczciwe." 

Pytanie tylko, co takiego nadzwyczajnego mieliby bohaterowie wiedzieć w tamtych latach? Pewnie to, że komunizm w Polsce zakończy się "bezkrwawym przekazaniem władzy", a po 20 latach od "upadku komunizmu" Jaruzelski będzie wygłaszał publicznie przemówienia gloryfikujące stan wojenny, zaś "GW" będzie ze zrozumieniem kiwać głowami swoich dyżurnych redaktorów. Iwasiów idealnie wpisuje się swoją powieścią w Agorową wizję świata, w której aż dziw (skoro było tak dobrze, tak spokojnie, tak normalnie), że komuś się chciało w peerelu wychodzić na ulicę, czy rzucać kamieniami w stronę bezpieczniaków czy zomoli albo palić jakies komitety wojewódzkie. Powieść nosi tytuł "Bambino":

""Bambino" to nazwa kiepskiego baru ulokowanego w centrum miasta. (...) Bambino pełni także funkcje symboliczne. Owszem - bar jest peerelowski, ale jednocześnie jest znakiem nowego porządku, dowodem na to, że udało się stworzyć społeczeństwo bezklasowe (zaglądają tu wszyscy, bez względu na pochodzenie, wykształcenie czy gust)."

No, już nie tyle z "Trybuny Ludu" (choć nawet tam, jak pamiętam, tego typu tez nie stawiano tak otwarcie), ale z "GW" można się dowiedzieć o tym, że w peerelu mieliśmy "społeczeństwo bezklasowe". Jest to może nieco dziwne, bo przecież na łamach "GW" niejednokrotnie przekonywano nas, że w peerelu żadnego komunizmu nie było. No więc może komunizmu nie było, ale za to społeczeństwo bezklasowe wprowadzono. Dobra psu i mucha, rzekłby Michalkiewicz.

Ale i to nie koniec. Parę dni temu natknąłem się na zdumiewający wprost tekst Chwina dot. stanu wojennego, w którym autor do tego stopnia wykazuje się zrozumieniem dla Jaruzelskiego, że stawia sobie dość makabryczne, "metafizyczne" pytanie, co by było gdyby on był w skórze "generała Wrony". Jest jednak coś intrygującego w paraliterackim wyznaniu tego pisarza, ponieważ Chwin, wspominając swoje własne, krótkie przeszkolenie wojskowe w 1981 r. (zakończone w przeddzień rozpoczęcia wojny z narodem przez Jaruzela), wini za stan wojenny nie tyle samego "generała", co zwykłych żołnierzy, którzy służyli wtedy w tzw. LWP.

Teza jest ciekawa, choć pomija się w niej dość drobny fakt funkcjonowania "prawa wojennego", zwł. w warunkach tzw. komunizmu wojennego (vide "stan wojenny") przekładającego się na zagrożenie karą śmierci na wypadek odmowy wykonania rozkazu lub dezercji (nie mówiąc o przejściu na stronę "wroga socjalizmu", którego Jaruzel bronił "jak niepodległości"). Z pewnością, ktoś tymi czołgami rozjeżdżał zakłady, ktoś stał na ulicach, ktoś zatrzymywał czy pałował ludzi, ale każdy, kto pamięta swoje kontakty z patrolami stanu wojennego, ten wie, że nie byli to zwykle ludzie pokojowo nastawieni do obywateli polskich. Tymczasem Chwin pisze o żołnierzach LWP per "chłopcy" z takiego czy innego miasta:

"Stan wojenny wprowadziły dziesiątki tysięcy zwykłych, polskich chłopców z Gdańska, Rawy Mazowieckiej, Wrzeszcza, Kutna i Elbląga - stoczniowców, ślusarzy, rolników, magazynierów, górników, tramwajarzy i pracowników supermarketów, maturzystów - ubranych w zimowe mundury Ludowego Wojska Polskiego. To oni, nie żaden generał Jaruzelski czy ubecy, własnoręcznie wprowadzili stan wojenny. To oni - chłopcy z Wejherowa, Oliwy, Sopotu, Nowego Targu i Gorzowa Wielkopolskiego - pacyfikowali zakłady strajkujące, taranowali gąsienicami swoich czołgów bramy hut i stoczni, i samym swoim widokiem terroryzowali polskie miasta. To właśnie ich dziełem był stan wojenny."

- co, jak rozumiem, ma stwarzać wrażenie, że tak naprawdę pacyfikacją narodu zajmowali się swojacy, nie zaś jacyś straszni czerwoni gdzieś tam osłaniani przez sowietów. W ten sposób jednak nie odróżnia się narzędzia od rzemieślnika i winą obciąża się nóż, a nie nożownika, mówiąc metaforycznie. Osobiście zresztą określenie "polscy chłopcy" wydaje mi się wyjątkowo niezręczne, zwł. że niejednokrotnie miałem z tymi "chłopcami" do czynienia i pamiętam, jak się zachowywali i jakim językiem wobec swoich rodaków się posługiwali. No ale może Chwin sili się tu na ironię? Można by tak założyć, gdyby nie przymierzał na sobie (a nawet na nas!) skóry Jaruzela.

Chwin zastanawia się, jak by się zachował, gdyby kazano mu pacyfikować "Solidarność" - swoje pytanie jednak stawia nie tylko samemu sobie, ale i większości Polakom:

"Co bym zrobił - pytałem siebie, przejeżdżając przed siedzibą "Solidarności" z pistoletem maszynowym AK-47 na kolanach - gdybym dostał przez radio taki rozkaz? I co by na moim miejscu zrobiły setki tysięcy młodych polskich rezerwistów wziętych na "przeszkolenie wojskowe", gdyby taki rozkaz dostały? Co by zrobiła milcząca większość Polaków, gdyby taki rozkaz dostała?" 

Nieco dalej Chwin stawia sprawę na ostrzu noża:

"Prawdziwie ważne pytanie brzmi jednak zupełnie inaczej, ale mało kto ma ochotę je stawiać. Brzmi ono bowiem: Jak zachowałby się każdy z nas w nocy 13 grudnia 1981 r., gdyby znalazł się na miejscu przeklętego generała? " 

Oczywiście, otrzymujemu przy okazji standardowe, powtarzane do upadłego przez komunistów, wyjaśnienie, że Jaruzel uchronił nas przed Rosjanami i że wielu z nas mogłoby leżeć: "z rosyjską kulą w głowie w zbiorowych grobach pod Warszawą, Gdańskiem, Kutnem czy Skierniewicami" (przywołuję cytat, żeby ktoś nie gadał, że zmyślam; swoją drogą, że też nikt nie snuje fantastycznych wizji tego, co by było, gdyby np. LWP przesżło na stronę "Solidarności" i wraz ze społeczeństwem stawiło opór sowietom, przy okazji doprowadzając do rozstrzelania członków WRON-u i zwycięskiego wyparcia armii czerwonej z kraju? czy tak łatwo byłoby Rosjanom walczyć z Polakami w 1981 r.?). Ale i na tym nie koniec, gdyż Chwin dociska nas już całkiem do ściany, pytając:

"Jak na miejscu generała powinien zachować się każdy człowiek, który by chciał tamtej fatalnej nocy kierować się w swoim działaniu moralnymi wskazaniami Dekalogu?"

Ta przepytywanka, niemalże jak na esbeckim przesłuchaniu (kto był, ten wie :), nie uwzględnia tylko jednej, chyba dość istotnej kwestii: nikt nie mógłby się znaleźć na szczycie blisko 40 milionowego totalitarnego państwa z jego skomplikowanym aparatem bezpieczeństwa, gdyby nie przeszedł długiej i skomplikowanej drogi zdrady własnego kraju. Pytania, które formuje Chwin, zakładając nieco na siłę każdemu z nas skórę Jaruzela, to należało stawiać na początku tej drogi, a nie w jej zwrotnym punkcie, a więc zadawać wtedy, gdy dany osobnik decydował się na karierę zaprzańca, a nie gdy konsekwentnie piął się po szczeblach tej kariery.

http://wyborcza.pl/1,75248,5775960,Dlaczego_PRL_mogl_sie_kiedys_podobac.html
http://wyborcza.pl/1,88975,5766456,Co_bys_zrobil_13_grudnia_1981_na_miejscu_Jaruzelskiego

napisz pierwszy komentarz