W poprzedniej notce zwróciłem uwagę na zniechęcającą do aktywności funkcję formy naszego politycznego dyskursu. Zniechęcenie, będące efektem intelektualnej, formalnej i aksjologicznej degrengolady języka współczesnej polityki, jawi się nie tyle jako efekt uboczny postpolityki, ile staje się jej celem głównym. To oczywiście tylko poznawcza hipoteza, dzisiaj chciałbym zająć się inną równie (nie)prawdopodobną hipotezą. Podobnie jak poprzednia, nie ma ona charakteru lokalnego, a związana jest z sytuacją w całym euroamerykańskim kręgu kulturowym. Żeby jednak ją właściwie zrozumieć, należy zasygnalizować kilka kontekstów.

 

Istnieją różne teorie spiskowe na temat zamachów na WTC. Funkcjonują w obiegu nawet takie, które nawet jeśli o organizację tego wielce doniosłego symbolicznie wydarzenia nie oskarżają amerykańskich służb specjalnych, to głoszą, że stało się to za cichym przyzwoleniem CIA oraz FBI, które nie interweniowały pomimo pozwalającej na interwencję wiedzy. Jaka jest prawda – może dowiedzą się nasze wnuki, jedno jest pewne. Ten zamach niewątpliwie zapoczątkował pewne zmiany w funkcjonowaniu społeczeństw, które wyglądają na nieodwracalne.

Wiadomo, że w sytuacji gospodarczego krachu, aby nakłonić społeczeństwo do zgody na niezbędne, ale drakońskie reformy i posunięcia, doprowadza się m.in. do hiperinflacji. Ludzie są w stanie zgodzić się na każde cięcia, gdy dzisiejsza pensja jutro zamienia się w wartość pudełka zapałek. Katastrofa gospodarcza Polski pod koniec lat 80-tych nie uzasadniała aż takiego poziomu hiperinflacji. Nie chcę jednak analizować ekonomii PRL-u, tylko zwrócić uwagę na fakt, że pewne wydarzenia, pewne kluczowe czy drastyczne zmiany są możliwe tylko w określonych społecznych warunkach. 

Jeszcze jedno zastrzeżenie. Obserwując i zastanawiając się nad genezą i celem takich a nie innych zachowań poszczególnych polityków, daleki jestem od dwu rzeczy: po pierwsze nie wierzę, że zachowania poszczególnych polityków są przejawem jedynie osobistych frustracji, urazów, fobii, uprzedzeń, przekonań, wiary czy wielu innych indywidualnych rzeczy. Polityk mówi to, co ma mówić. Będzie się starał powiedzieć to własnymi słowami, by zachować przed samym sobą pozory autonomiczności i podmiotowości, ale treść zawsze będzie zgodna z tym, co zostało ustalone z własnym zapleczem. Palikot czy Kurski to przykłady oczywiste. Natomiast zdziwienie Tuska różnymi ruchami Komorowskiego pokazuje tylko, że środowisko decyzyjne Komorowskiego niekoniecznie jest tożsame ze środowiskiem decyzyjnym Tuska. Pytania, które należy zadać to: jakie to środowiska, które jest silniejsze i w jakim zakresie.

Po drugie, nie wierzę jednocześnie, że polityk musi znać wszystkie uwarunkowania przyczynowe oraz realne konsekwencje podejmowanych kolektywnie decyzji. Jak pokazuje przypadek Zatoki Świń, grupa ludzi z bardzo dobrymi intencjami podjęła jedną z najbardziej niebezpiecznych, złych i nieprzemyślanych decyzji, która na skutek daleko idących reperkusji doprowadziła świat na skraj nuklearnej katastrofy. Jednak fakt trwania polityka w nieświadomości możliwych konsekwencji nie zmienia innego faktu, że wewnętrzna logika takich zbiorowych działań daje się opisać i zdefiniować. Niestety jest to możliwe z reguły raczej po fakcie, dlatego każda próba analizy na bieżąco jest obarczona sporym ryzykiem machnięcia na nią ręką i włożeniem jej do szufladki spiskowej teorii dziejów. Korzystając jednak z okazji, że (jeszcze) nie mieszkamy w Chinach, pomimo inwigilacji Internetu przez agendy rządowe, pomimo zastraszających kampanii informacyjnych o tym, że „każdy ruch w sieci zostawia ślad”, pozwolę sobie na tę chwilę zabawy, która może pomóc pozbierać myśli.

Ok., wiem, że na razie nie wychodzę poza banały. Co to ma wszystko wspólnego z obecną sytuacją w Polsce? Wracając zatem do naszego szambiarskiego podwórka, nie mogę uwolnić się od wrażenia, że od jakiegoś czasu przygotowywany jest grunt pod rewolucję. I nie będzie to oddolna rewolucja poprowadzona przez jakiegoś nowego Leppera czy sprawniejszego Rydzyka. Będzie to sterowana rewolucja, podobna do tego co się dzieje niedostrzegalnie, ale bardzo konsekwentnie w USA i stamtąd rozlewa się na resztę świata.

Po zamachach na WTC ludzie zaczęli zgadzać się na rzeczy, przeciwko którym wcześniej protestowaliby na każdym rogu. Inwigilacja poczty, odciski palców na lotniskach, paszporty biometryczne, bazy DNA, skanery twarzy na dworcach… Google idzie na wojnę z Chinami o wolność Internetu, ale mam wrażenie, że to tylko zasłona dymna wobec własnego społeczeństwa, które zaczyna mieć wątpliwości, czy USA nie dryfują nieco za bardzo w kierunku chińskiego modelu kontroli. Dlatego w ostatnim czasie mogliśmy zaobserwować szereg pozorowanych działań w obronie wolności przepływu informacji i poszanowania dla praw człowieka w Chinach i gdzie indziej, ze strony różnych międzynarodowych koncernów. Idzie to w parze z poklepywaniem się chińskich przywódców z euroamerykańskimi prezydentami, co jest jasnym sygnałem: wiesz jak jest – każdy musi zachowywać swoje pozory.

Światowy kryzys bankowy jasno uwidocznił różnicę podejścia do problemów i słabości poszczególnych gospodarek. O ile Amerykanie i Europejczycy skupili się na ratowaniu gigantów, którzy często stanowili przyczynę kryzysu, o tyle np. Chiny wpompowały olbrzymią kasę w rozpoczęcie tworzenia nieistniejącego dotychczas systemów ubezpieczeń społecznych. Kasa ta i tak wróci na rynek, ale struktura gospodarczo-społeczna rozpocznie niezbędne reformy. O ile Ameryka skupiła się na ratowaniu sprawcy, o tyle Chiny wykonały klasyczną ucieczkę do przodu.

Przypadek Grecji pokazał w jak katastrofalnym stanie jest gospodarka strefy euro. Tuż za Grecją czai się Portugalia, Hiszpania, Belgia, Włochy i cała reszta. Z drugiej strony Rosja sypie się od jakiegoś czasu, choć podobnie jak w Eurolandzie, stara się przekonać Rosjan, że wsio w pariadkie. Zaś stara zasada mówi, że w sytuacji kryzysu najskuteczniejszym działaniem jest ucieczka w konflikt. Gruzja w 2008 roku uświadomiła wszystkim, że wymachiwanie szabelką na obcym terytorium w przypadku Eurolandu nie wchodzi w grę. Choćby tylko werbalnie. Gdyby politycy rzeczywiście podejmowali decyzje, nie dopuściliby do tak jawnego okazania słabości i pełnej kapitulacji, nawet bez słabego tupnięcia nogą. To co się stało w Gruzji stanowi bardzo jasny sygnał dla całego świata. Pisałem o tym już w 2008 roku. Nie można bowiem nazywać jakimkolwiek działaniem żałosnego marszczenia czoła przez Sarkozego, czy bezradnych eskapad środkowoeuropejskich prezydentów. Osłabionej Ameryce wystarczą na razie Irak i Afganistan, co zapewnia świetny rynek zbytu dla przemysłu zbrojeniowego. Z tego powodu wojna w Afganistanie nie skończy się jeszcze długo. Afgańskie złoża uranu, o których nie mówi się prawie wcale i trudno znaleźć na ten temat jakiekolwiek informacje, sprawiają, że nadzieja na szybkie uwolnienie amerykańskiego wojska dla działań w innym regionie jest raczej płonna.

Sytuacja gospodarcza socjalnego Erolandu, w połączeniu problemami imigracyjnymi (w Niemczech jest już podobno 18 mln Turków), możliwość zawirowań w słabszej części Europy wschodniej, która w na razie niezauważalny sposób oddawana jest wpływom rosyjskim oraz ewolucyjna zmiana stosunków sił geopolitycznych na świecie - wszystko to razem sprawia, że Unia Europejska przypomina mi sytuację dziecka w domu zalewanym przez powódź, które weszło na szafę i bezradnie przygląda się wdzierającej się do środka wodzie.

Nie inaczej jest u nas. Mit zielonej wyspy na czerwonym oceanie Europy jest niebezpieczny niezależnie od tego czy jest prawdziwy czy fałszywy. Jeśli jest prawdziwy, staje się niebezpieczny dla Eurolandu, bo pokazuje, że względnie duże zamknięcie rynku i własna waluta może być remedium na globalistyczne zawirowania. Jest to potencjalnie świetną pożywką dla wszelkiej maści ruchów separatystycznych, negujących wartość integracji, która jak w przypadku Słowacji czy krajów nadbałtyckich po pierwszej euforii przyniosła spore straty. Jeśli natomiast jest fałszywa, stawia to w bardzo trudnym położeniu nie tylko polski rząd, nie tylko całą polską gospodarkę, która być może dzięki temu przetrwała niewzruszona, że Polacy nie uwierzyli w żaden kryzys. Gdy świadomość ta w końcu do Polaków dotrze, załamie się kolejny duży wbrew pozorom europejski rynek i ostatnia wizerunkowa szalupa ratunkowa podtrzymująca nadzieję, ze obecny kryzys nie oznacza krachu. Wobec zaś znanej polskiej krewkości, wobec tego podskórnego wrzenia, które wibruje, na razie skutecznie tłumione paradoksalnie pokładami wysokim poziomem pospolitego zdrowego rozsądku – może dojść do znacznie poważniejszego wybuchu niż w Grecji, gdzie nerwy spowodowane są ekonomią. U nas natomiast oprócz znacznie gorszych warunków socjalnych, nagromadzone są olbrzymie pokłady społecznej frustracji związanej z ciągnącym się od PRL-u i nieprzerwanym wcale w 89 roku poczuciem silnej konfliktowej opozycji między władzą a obywatelem.

W takich okolicznościach polityka miłości, którą Donald Tusk podbił i trzyma do dziś za serca szerokie rzesze polskiego społeczeństwa, skuteczna do pewnego momentu zmieniła swój wektor o 180 stopni po katastrofie smoleńskiej. Do tego momentu było to drobne kopanie politycznego przeciwnika po kostkach pod stołem i bogobojne wznoszenie oczu do nieba na widoku. Kochajmy się, bo zgoda buduje. Po względnym spokoju żałoby po katastrofie smoleńskiej, politycy Platformy zarzucili maskę miłości i ubrali nową maskę świętego oburzenia na agresję PiS. Z kolei pisowska maska męczeńskiego pokoju nieco popsuła Platformie szyki, ale nie sprawiła, że główny nurt uległ jakiejkolwiek zmianie. Działania nakierowane na sprowokowanie przeciwnika wreszcie odniosły skutek i teraz można już z pełnym uzasadnieniem nie tylko kopać się po kostkach, ale również okładać pięściami po głowie.

Nie jest moim celem ocenianie czy obrona kogokolwiek. Widać gołym okiem, że PiS nie pozostaje dłużny i swoimi różnymi nieprzemyślanymi i niedyplomatycznymi wypowiedziami dostarcza amunicji do tej zastępczej wojny mającej zamaskować realne problemy. Krótki okres trzymania języka za zębami minął i teraz obie strony zgodnie rozwijają skrzydła. Dopiero w tym momencie niestety mogę dojść do sedna tego co chciałbym przekazać.

Nie wiadomo o co tak naprawdę toczy się gra. Pisałem już, że poziomy: oderwania od faktów, pomieszania pojęć i dekonstrukcji zasad - posunęły się tak daleko, że sytuacja straciła jakąkolwiek możliwość racjonalnego wytłumaczenia. Wszystkie obecne partie polityczne w podobnym stopniu uczestniczą w tej dekonstrukcji pojęć i promowaniu absurdu. Jedna wersja mówi o procesie zniechęcania społeczeństwa do polityki, w celu korporacyjnego zamknięcia środowiska władzy. Jednak równie prawdopodobna wydaje się być wizja przygotowywania gruntu pod rewolucję. Poziom agresji, frustracji i wspomnianego absurdu jest taki, że nie tylko bliscy znajomi, ale nawet bliscy krewni skaczą sobie do gardeł. Dyskusja przestaje być możliwa i niebezpiecznie zbliża się do momentu, gdy nie pozostaje nic innego jak cios między oczy. Zaczynam odnosić nieodparte wrażenie, że w końcu jakiś niezrównoważony psychicznie chory człowiek zrobi realną krzywdę osobie publicznej i będzie to ten oczekiwany pretekst: Patrzcie z kim mamy do czynienia! Zagrożenie terroryzmem jest nie tylko ze strony Talibów, ale także ze strony polskich oszołomów! Należy wprowadzić stan wyjątkowy, wyłapać agresywne jednostki, by normalne społeczeństwo mogło normalnie funkcjonować. Itd. Itp.

Obawiam się, że na tym się nie skończy i albo frustracja w końcu wybuchnie i naprawdę poleje się krew, albo Polacy po raz pierwszy zachowają się jak bracia Czesi i pukając się w głowę, zamkną się w swoich ogródkach, pokornie godząc się na ograniczenie wolności w zamian za bezpieczeństwo. Zupełnie inną kwestią jest to, czy ta rewolucja zostanie sprowokowana u nas, czy zacznie się w zupełnie innej części Europy lub świata.

Chcę wierzyć, że teoria o procesie zamykania społeczeństwa w gettach jest bliższa rzeczywistości, niż teoria rewolucyjna. Niestety jedno nie musi się kłócić z drugim, te hipotezy nie wykluczają się, a mogą  uzupełniać. Chciałbym się mylić i spokojnie pracować na swoją emeryturę. Ale też staram się nie przywiązywać zanadto do rzeczy, bo historia uczy nas, że okres pokoju jest raczej wyjątkiem niż regułą. Zaś okres pokoju przez kilka pokoleń pod rząd zaczyna się kłócić z rachunkiem prawdopodobieństwa.