18 południk. Rozdział pierwszy.

avatar użytkownika Milton Ha
Rozdziałpierwszy.
 
Za szpitalnym oknem, przez niedobitki zimowych chmur gnanych północnym lodowatym wiatrem, na przekór dacie w kalendarzu, przebijało się niedorobione, kwietniowe ciepło rachitycznego słońca.  Stałem zapatrzony w ten niezrozumiały wyścig zimy i wiosny, po raz kolejny podsumowując wszystko to, co się wydarzyło w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat.
 
Wszytko zaczęło się ponad dwadzieścia lat temu. W mieście gdzie kominy fabryk były wówczas na takim samym porządku dziennym jak pracujące żurawie na portowym nabrzeżu Gdańska czy Gdyni. W mieście, w którym jest dom rodzinny, gdzie są miejsca pierwotne, z których pochodzą wspomnienia najlepsze. Z lat beztroski, szkoły, liceum czy studiów. To miejsce to Łódź. Wtedy brudna, szara, zaniedbana a jednak najpiękniejsza. Tam szlifowałem chodniki na Chojnach, tam zajeżdżałem rowerem śliski bruk ulicy Rzgowskiej. Tam były porywy szaleństwa dziecięcego, szkolnej głupoty, młodzieńczego zafascynowania ciężkim rockiem, rockiem progresywnym i muzyką instrumentalną. To tam była pierwsza miłość. To tam była pierwsza bójka na pięści o nie wiadomo co. W Łodzi zaczęło się wszystko, co piękne. Poezja, piosenka turystyczna i poezja śpiewana. Z Łodzi, rozkołysanej rozklekotanym galopem „czwórki”, Rzgowską, Kilińskiego, na Fabryczną, porannym brzaskiem wyruszałem w moje góry, te przez duże i małe G. Stąd wzięło się taternictwo, wspinaczki skałkowe i malowanie tych niezliczonych kominów fabrycznych, po to, aby zarobić pierwsze w życiu poważne pieniądze. Gdybym wiedział wtedy, że malowanie kominów może być trampoliną do urzędu premiera, top pewnie bym się bardziej przykładał, ale ja wolałem zarobione pieniądze przeznaczać na sprzęt wspinaczkowy i wyjazdy w góry. Dzisiaj, gdy zwracam się w tamtą stronę, jakże inny widok widzę. Zniknęły kominy fabryk, jak gdyby uleciały wraz z ostatnim dymem, z ostatnim oddechem pracujących maszyn włókienniczych, żegnane ostatnią kroplą potu, czy może łzą na policzku łódzkiej włókniarki. Odleciały tak samo jak żurawie z portowych nabrzeży, przeczuwające nadchodzące czasy ochłodzenia koniunktury.
 
W Łodzi były również studia na Polibudzie. Był srogi Józek Luty, legenda uczelni, z którym los przekornie mnie zetknął zaraz po studiach, gdy razem pracowaliśmy w jednej katedrze na uczelni. Cóż, nazwisko Luty zobowiązywało. Chłód, dystans i mrożące spojrzenie, definitywnie określające struchlałego studenta, jako skończonego debila, co to nie może pojąć prostego przenikania się dwóch stożków a chce być panem inżynierem czy nawet magistrem. O wyczynach Lutego do dzisiaj opowiadają legendy, a nawet śpiewają piosenki. O tym jak schował się w szafie własnego gabinetu, udając, że jest nieobecny, tylko po to, aby studenci dali mu spokój. O tym, że indeks do wpisu i z wpisaną ocena podawało się i odbierało się przez szparę pod drzwiami jego gabinetu. Tutaj, w sali, w której przyszło mi później uczyć moich studentów podstaw rysunku technicznego i geometrii wykreślnej, po części przestrajkowałem, a głównie przeleżałem, przesiedziałem, przewegetowałem i przespałem całe 28 dni na strajku, za wolność senatu i NZS. W ważnej sprawie. Tak nam się przynajmniej wydawało. Młodość ma prawo do błędów i rozczarowań. I to było jedno z takich rozczarowań, choć paru, co bardziej „zaradnych” kolegów do dzisiaj czerpie profity z tego wydarzenia. Mnie zostało jedynie te kilka sekund na taśmie dokumentalnego filmu, jak śpię na podłodze pod deską kreślarską w pracowni na naszym wydziale, zmęczony słuchaniem nocnych negocjacji ze „stroną rządową” reprezentowaną przez ministra o ksywie „Czy te oczy mogą kłamać?”, oraz kilkadziesiąt własnoręcznie wykonanych zdjęć z negocjacji z władzami uczelni.
 
Na studiach była też YAPA, choć mało, kto wie, że chodzi o jeden z największych i najlepszych festiwali piosenki turystycznej i poezji śpiewanej w Polsce. YAPA odbywa się do dzisiaj, trwa również we mnie i mnie nakręca. Tu miała swój początek i źródło „Akcja Tratwy”. Jedyny taki w Polsce, niepowtarzalny w swym rodzaju, wypoczynek dla studentów. Kto widział kiedykolwiek na jeziorach w okolicy Augustowa tratwę, na niej trzy namioty a w nich kilkanaście osób pływających gdzie dusza zapragnie, ten wie, o co chodzi. Kto nie widział – zapraszam do Augustowa. Tratwy pływają do dzisiaj.
 
Wreszcie, tutaj w Łodzi, była pierwsza praca. Zostałem naukowcem „in spe” na Politechnice. Pracę, nomen omen, podjąłem w Prima Aprilis. Teraz, po czasie śmieję się, że pewnie dlatego to nie miało prawa się udać. Nie zostałem, więc ani doktorem, ani docentem ani tym bardziej profesorem. Owszem jeden z „marcowych docentów” habilitował się na podstawie mojego rozpoczętego doktoratu, ale niech tam. Niech mu idzie na zdrowie, choć pewnie ni w ząb nie zrozumiał ani linijki z programu, który obliczał równania oparte na moich badaniach. Jedyna satysfakcją był fakt, że mój program rozłożył na łopatki stareńki komputer SM-4. To taka „lepsza, bo radziecka”, ODRA, jeżeli ktoś jeszcze pamięta, że były takie komputery wielkości jednego pokoju i miały 128 MB RAM. W ten oto sposób, przyczyniłem się do wyraźnego postępu technologicznego mojej uczelni - mojego pierwszego zakładu pracy. Zmuszeni byli zakupić, specjalnie pod mój program, nowiuteńki PC. Informatyka stawiała wtedy pierwsze kroki, a ja wraz z nią. Przyczyniłem się również do upadku myśli technicznej ZSRR (jeszcze wtedy istniał ZSRR) i wykazania wyższości „brudnej i zgniłej”, zachodniej myśli technicznej w zakresie informatyki nad „jasną i nieogarniętą” myślą braci ze wschodu.
 
W Łodzi wydarzyła się też rzecz najważniejsza. Poznałem moją przyszłą żonę, Olę, choć szczerze mówiąc nie znam jej w pełni nawet dzisiaj i ciągle w niej coś odkrywam. Przez lata mijaliśmy się w drodze na nasze uczelnie, bez świadomości tych zdarzeń, aż w końcu wpadliśmy na siebie jak dwa rozpędzone pociągi pośpieszne, gdzieś w zapyziałej oficynie jednej z kamienic z widokiem na kino „Wolność”. Żeby nie doprowadzić do zderzenia czołowego, z dużą prędkością wjechaliśmy na tory równoległe, mając nadzieję, że tory te, zgodnie z tym, co mówił jeden z poetów, jak wszystkie równoległe, spotkają się gdzieś w nieskończoności. Na chwilę, jakiś nastawniczy, przestawił mi zwrotnicę i wysłał mnie na rok do wojska, ale nie przeszkodziło nam to w niczym. Dzięki „nastawniczemu”, w wieku pod trzydziestkę, załapałem się na ostatni rok obowiązywania rocznej służby wojskowej dla absolwentów uczelni. Doliczając wojsko w trakcie studiów, wyszło na to, że spędziłem w wojsku, bezproduktywnie i bezsensownie, dwa razy więcej czasu niż ostatni rocznik służby zasadniczej w dwadzieścia parę lat później. A wszystko ku chwale „socjalistycznych sojuszy”, choć wmawiano nam, że ku chwale Ojczyzny. Dobrze, że te sojusze już upadły. Dobrze, że służba wojskowa jest już dzisiaj wyłącznie dla ochotników.
 
W trakcie służby wojskowej, mówiąc inaczej w tzw. „międzyczasie”, wzięliśmy z Olą ślub. Ach, co to było za wesele! Do dzisiaj wszyscy goście mówią, że nigdy nie byli na lepszym. Zaraz potem radość kolejna i troska codzienna. Nasz pierworodny syn. Przemek. Też w tym tzw. „międzyczasie” i mimochodem, gdy ja tymczasem ciągle w wojsku, „ku chwale ojczyzny i sojuszy”.
 
Powrót z wojska, to powrót do szarej rzeczywistości końca lat 80-tych, na uczelnię, do Łodzi, do rodziny. Rodziny, która poza sobą nie miała nic. Na dodatek, zanim tak naprawdę zamieszkaliśmy razem, jako rodzina, trochę dziwnych rzeczy musiało się wydarzyć. Chcieliśmy zamieszkać razem w hotelu asystenckim, bo w domu moich rodziców miejsca było za mało. Jednak mnie, jako rodowitemu mieszkańcowi Łodzi, nie przysługiwał przydział pokoju w hotelu asystenckim. W tym celu musiałem wymeldować się od rodziców w Łodzi i zameldować u teściów w odległym mieście. Odległym o min. 100 km, jak mówił regulamin komisji Hotelu Asystenckiego. Szczęśliwie teściowie mieszkali 120 km od Łodzi. Zmieściłem się w limicie. Do dzisiaj nie wiem, skąd wtedy brano tak idiotyczne regulacje. Ale wtedy wszystko było nienormalne. Całe to kombinowanie było po to, by mieć prawo do przydziału miejsca w hotelu asystenckim. Paranoja. Trochę to wszystko trwało. Wyszło na to, że od stycznia do września 1988 byliśmy rodziną „na dojezdne”. Ola z Przemkiem w swoich rodziców, ja w domu, „u mamusi” w Łodzi. Z uporem jednak dążyliśmy do tego aby jak najszybciej być razem. Za wszelką cenę. W końcu zamieszkaliśmy w hotelu asystenckim, z jedną wspólną kuchnią i łazienką na całe piętro. Najpierw gnieździliśmy się w jednym pokoju o wymiarach 4 m na 2 m i przedpokojem 1,5 m na 2 m z umywalką. W pokoju gdzie oprócz „zdobytej” meblościanki, wersalki i łóżeczka dziecinnego, nic więcej nijak wejść już nie chciało. Po wielkich bojach z kierowniczką hotelu i kolejnymi bzdurnymi przepisami, zamieszkaliśmy w dwóch pokojach. Kiedyś – luksus, należny jedynie rodzinom pracowników uczelni z dzieckiem. Teraz nawet studenci mieszkają w lepszych warunkach. Jedyną meblościankę, mamy ją zresztą do dzisiaj, wystałem na zmianę z mamą, stojąc dwa tygodnie w kolejce przed sklepem meblowym. Lodówkę typu Mińsk udało mi się zdobyć w jeszcze bardziej oryginalny sposób. Kupił ją dla mnie, za moje pieniądze, ale niby dla siebie, jeden z oficerów jednostki wojskowej, gdzie odbywałem służbę po SPR. Wojskowy STAR dowiózł ją gdzie trzeba a „koty”, czyli młode wojsko, wniosło ją na 3 piętro. Nie bez kozery piszę, że udało mi się to wszystko zdobyć. Wtedy przecież nic (poza octem) nie kupowało się normalnie, tylko zdobywało, „załatwiało” lub wystawało w mniejszych lub większych kolejkach. Powłócząca ostatkiem sił „przewodnia siła narodu” właśnie odebrała nam ostatnia nadzieję na zmianę tej sytuacji likwidując studenckie książeczki mieszkaniowe, które choć minimalne, to zapewniały jednak jakieś preferencje w szybszym przydziale mieszkania. Jedynie wykorzystaliśmy kredyt dla młodych małżeństw, za który kupiliśmy sobie pierwszą wersalkę i pralkę automatyczną. Pralkę przypadkiem „trafiłem” w domu towarowym, gdy nieopatrznie przechodząc obok stoiska z AGD, zorientowałem się, że właśnie „ znienacka coś rzucili”. Wersalka, choć po gruntownej renowacji, służy nam do dzisiaj, pralka służyła nam dzielnie przez 18 lat, aż w końcu spaliła się, nie wytrzymując naszego przystąpienia do Unii Europejskiej czyli zmiany napięcia w sieci z 220 na 230V. W budownictwie kryzys był tak wielki, że pomimo posiadania książeczki mieszkaniowej z pełnym wkładem (niektórzy mają takie książeczki do dzisiaj), nie można jej było zamienić na żadne lokum. Budownictwo leżało, a na mieszkanie czekało się potulnie w kolejce kilkanaście lat. W tamtych latach, młode małżeństwa zamieszkiwały „na swoim” dobrze po trzydziestce, z dziećmi, które dawno już wyrosły z przedszkola.
 
Tak nas zastał 1989 rok. Ola, która, dopiero, co podjęła pracę w szkole w Łodzi, ja naukowiec na dorobku, z „wojenną” przerwą w życiorysie zawodowym i prywatnym.  Dwoje pracowników, już wtedy marnie opłacanej sfery budżetowej, o z góry określonej, marnej finansowo przyszłości zawodowej. Nie mieliśmy nic poza sobą. Nie mieliśmy żadnych perspektyw na zmianę. Żadnej nadziei na dobrobyt.
 
Czegóż, więc więcej, poza dobrą pracą, trzeba, aby zapewnić rodzinie dostatnie życie i perspektywy na przyszłość. Wiedziałem, że mam porządne wykształcenie, jestem młody, zdolny, góry mogę przenosić. Cóż to dla wspinacza. Żadna mi góra niestraszna, więc choćby i Himalaje przede mną, nic to. Wyruszyłem w tę podroż, i jak się miało później okazać, w podróż jakby bez końca.
 
Mamo, zmieniam pracę. Przeprowadzamy się do Bydgoszczy – zakomunikowałem któregoś dnia przy obiedzie.
 
Ola zamarła, mama wylała na obrus zupę jagodową, ojciec milczał, brat się specjalnie nie zainteresował. Nie zgadzało im się to wszystko z tym, co sobie o mnie wyobrażali. Miałem być naukowcem, może nawet profesorem. Miałem być pod bokiem w Łodzi, a na starość ich wspierać. A ja się przymierzam do pracy, jak zwykły inżynier, i planuję przenosiny do Bydgoszczy?. Czas jednak leczy rany i po jakimś czasie pogodzili się z tym, co nieuchronne. Tylko obrus nadawał się już jedynie do wyrzucenia.
 
O dawna też nic nowego nie napisałem. Ostatni wiersz napisałem w 1987 roku. Jakby przeczuwając zbliżające się pożegnanie z Łodzią. Na pożegnanie świata, który był, który porzuciłem i który, miałem nadzieję, będzie na mnie zawsze czekał. Na pożegnanie moich przyjaciół, choć z nadzieją, że nie na zawsze.
 
Wam, którym spać nie daje
tramwaj dzwoniący na Pietrynie,
którym codziennie się wydaje,
że życie w oka mgnieniu minie -
Polecam pamięć o tych latach,
gdyśmy szurając po chodnikach
ciągnąc za sobą w worku kapcie
robili wpisy w pamiętnikach.
 
Czekajcie na mnie jak ja czekam na Was……
 
31 marca 1987
        
Z Łodzi wyruszałem we wszystkie swoje podróże, wyznaczając i przemierzając sobie tylko znane drogi. Te prawdziwe, fizyczne. Moje równoleżniki i południki wszystkie. Z Łodzi wyruszyłem również w najdłuższą podróż życia. Podróż na osiemnasty południk. Do Bydgoszczy, gdzie 18 południk przecina dokładnie środek rynku Starego Miasta. O tym, co działo się tutaj, w następnych rozdziałach.

napisz pierwszy komentarz